Zawiłości międzykulturowej wrażliwości Cz. 1

Wkraczając do obcego świata nie jesteśmy w stanie uniknąć wartościowania go. Taka jest nasza natura i tak postępujemy z każdym nowym i dotąd nieznanym zjawiskiem. Tymczasem ową „obcość” każdy odbiera nieco inaczej. Tu rodzą się pytania: jak i dlaczego tak się dzieje? Czy jest sposób na to, żeby ocenić i zrozumieć własne reakcje?

twarze2-1-1

Dawno, dawno temu przyjechałam z koleżanką do Warszawy na roczny staż naukowy i po raz pierwszy w życiu przekroczyłam próg akademika międzynarodowego. Pierwszą osobą, którą zainteresował przyjazd dwóch młodziutkich blondynek z gigantycznymi walizkami, był Afrykańczyk z Gwinei. Powiedzmy, że miał na imię Madu. Przez pierwsze dni Madu był nami zafascynowany i prawie nie opuszczał naszego pokoju. Interesowało go wszystko: jak żyjemy, co jemy, jakie rzeczy przywiozłyśmy i po co, jakie mamy rodziny, czym jeździłyśmy na uczelnie i tysiąc innych niuansów naszego życia w Moskwie. Szybko obrosłyśmy też w znajomości słowiańskie. Teraz Madu mógł do woli pytać o wszystko również Białorusinów i Ukraińców, którzy się przewijali przez nasz pokój.

Zabawnym i pouczającym było śledzenie reakcji moich sąsiadów pochodzących z różnych państw postradzieckich, na afrykańskiego kolegę. Jedni bez skrępowania warażali swoje przerażenie, drudzy po prostu starali się ignorować nieznane niebezpieczeństwo w postaci towarzyskiego Madu. Byli też tacy, którzy nieudolnie odgrywali odwagę i akceptację, lecz przy pierwszej możliwości wychodzili „na pięć minut” i bynajmniej prędko nie wracali. Madu częstował nas własnoręcznie ugotowanym według tradycyjnego przepisu gwinejskiego ryżem, ale prawie nikt nie chciał tknąć tego egzotycznego dania. A szkoda, to było szalenie smaczne! Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tylko jedna dziewczyna potrafiła się zdobyć na systematyczne okazywanie Madu uprzejmego zainteresowania jego życiorysem. Razem z inną dziewczyną, czyje zainteresowanie było całkiem szczerym, stanowiły wyjątek z całego towarzystwa. Teraz, po wielu latach, rozumiem, co wtedy rozgrywało się na przestrzeni naszego piętra. Dla każdego z nas spotkanie z Madu było pierwszym doświadczeniem prawdziwej, namacalnej obcości. Pierwszym w naszym życiu spotkaniem z kosmitą. Nasze reakcje na „ufoludka” świadczyły jednak o nas samych.

Spotkanie z obcością – czyli co?

Mówiąc o spotkaniu z obcością, mam na myśli przede wszystkim bezpośredni kontakt z cudzoziemcami oraz zagraniczną rzeczywistością. Zdaję sobie sprawę z tego, że stresującym „nieznanym” może być w gruncie rzeczy cokolwiek, w zależności od typu osobowości. Zostawiam jednak te sprawy psychologom. Proponuję natomiast przyjrzeć się ciekawym pomysłom socjologów i specjalistów w dziedzinie komunikacji międzykulturowej.

Amerykański naukowiec Milton Bennett, założyciel Ośrodka Badań nad Rozwojem Międzykulturowym (Intercultural Development Research Institute), opracował skalę do oceny stosunku danego człowieka, po pierwsze, do samego faktu odmienności kulturowej, i po drugie, do konkretnej sytuacji międzykulturowej, której doświadczył. Ściślej mówiąc, Bennett opracował model, który pokazuję, w jaki sposób zmienia się postrzeganie przez człowieka obcości jako takiej. Okazało się jednak, że ten model świetnie się spisuje jako narzędzie diagnostyczne i dydaktyczne. Obecnie tak zwana skala Bennetta jest aktywnie wykorzystywana przez trenerów i szkoleniowców, którzy uczą skutecznej komunikacji międzykulturowej w biznesie i życiu prywatnym.

Co możemy zmierzyć za pomocą skali Bennetta?

Bennett nadał swojemu modelowi nazwę «Developmental Model of Intercultural Sensitivity» (DMIS) i wprowadził w ten sposób do obiegu naukowego pojęcie intercultural sensitivity. Najlepiej na język polski to się tłumaczy jako wrażliwość międzykulturowa. Lecz co konkretnie to oznacza? Nie, nie chodzi tu o sentymentalność panienki, której łzy na oczy napływają na widok ciemnoskórego kilkulatka. Nie chodzi również o artystyczną duszę pana, który przez kilka dni chodzi roztrzęsiony po przypadkowym spotkaniu w muzeum grupy japońskich turystów z kamerami. Chodzi o ogólne rozumienie samego zjawiska wielokulturowości i, co za tym idzie, o stopień otwartości albo zamknięcia na obcy kontekst kulturowy.

Etnocentryzm i etnorelatywizm

Bennett uważa, że człowiek zmieniając swoje nastawienie do obcości, reprezentuje kolejno dwa różne sposoby postrzegania rzeczywistości: etnocentryczny i etnorelatywistyczny.

Etnocentryzm zakłada, że wszystkie zjawiska oceniamy przez pryzmat naszego własnego kodu kulturowego. Jest to myślenie w kategoriach binarnej opozycji: „My” – „Oni”. W porównaniu z „naszym, swojskim” to „ich, obce” zazwyczaj wypada blado, chociaż są wariacje.

Etnorelatywizm to coś kompletnie innego.

Wiem, że większość zachowań jest uwarunkowana kulturowo. To do czego ja jestem przyzwyczajony, może równie dobrze szokować osobę z innej półkuli. Moja kultura nie jest wzorcem uniwersalnym, jakkolwiek to nie byłoby dla mnie przyjemne. Inne kultury też mają swoje wartościowe elementy, warte zapożyczenia.

Mniej więcej tak rozumuje człowiek o myśleniu etnorelatywistycznym.

Zmiana sposobu myślenia nie zachodzi w ciągu pięciu minut. Jest to proces bardzo złożony i rozległy w czasie, uzależniony również od konkretnych okoliczności.

„Świat to ja”

Według koncepcji Bennetta, faza etnocentryczna składa się z trzech etapów, które następują jeden po drugim.

Etap pierwszy – negowanie samego istnienia jakichkolwiek różnic kulturowych.

kak u was s mkk

Różnice kulturowe? A co to? I na co mi to? Żyję w swoim hermetycznym świecie i ani myślę o żadnych tam zagranicach. A jak już zdarzy mi się czasem wylądować na obczyźnie, jestem albo w wymuszonej na mnie delegacji, albo na wakacjach w hotelu z własną plażą. Nie palę się do łażenia po mieście. Raz się przejść, upewnić się, że ten sam brud, co u nas, znaleźć knajpę z dobrym swojskim jadłem i zaszyć się w hotelu. I tak wszystkie miasta są takie same. I kraje. I ludzie. I w ogóle, wszystko wszędzie jest w gruncie rzeczy takie same.

Człowiek unika jakiegokolwiek kontaktu z realiami innej kultury, dokłada wszelkich sił, by siebie odizolować od powiewu innego świata. Co ciekawe, w ten sposób często zachowują się również osoby mieszkające za granicą! Zamknięte emigranckie „miasteczka” tworzą ludzie gotowi poświęcić wszystko, by odtworzyć w nienaruszonym stanie kawałek swojej ojczyzny i zabezpieczyć go przed jakimkolwiek zniekształceniem. Komiczna strona takiego zachowania pokazana jest w filmie Moje wielkie greckie wesele.

Etap drugi – samoobrona.

kak u was s mkk-3-1

„Od wewnątrz” ten sposób postrzegania innej kultury wygląda mniej więcej tak:

Przed obcością nie da się uciec (niestety!). Wśród znajomych, sąsiadów i kolegów z pracy są cudzoziemcy i innowiercy – kontakty z nimi są nieuniknione. Informacja o tym, jak się żyje w innych krajach, dochodzi zewsząd. Trudno nie zauważyć pewnych odmienności pomiędzy tym, jak jest „u nas” i „u nich”. I to wszystko trzeba jeszcze jakoś zaszufladkować!

Na szczęście, jest stary dobry podział na Swoich i Obcych, który znacznie ułatwia zadanie. Swoich zawzięcie bronimy, przeciw Obcym zaś wytaczamy najcięższą broń, przynajmniej w intymnym świecie własnych refleksji. Człowiek nabiera przekonania, że „My” jesteśmy lepsi, bardziej rozwinięci, „Oni” natomiast są śmieśni i żałośni w swoim niedorozwoju cywilizacyjnym, a może nawet skupiają w sobie wszystkie istniejące skazy moralne. O tak, „My” moglibyśmy „Ich” wiele nauczyć, ale „Oni” są tak głupi i zepsuci, że nie rozumieją swego szczęścia i z oburzeniem odrzucają „nasze” dobre rady. Ba! Nawet ośmielają się bezczelnie wyskakiwać do nas ze swoimi!

Zdarza się, że w tym podziale na lepszych i gorszych Swoi i Obcy zamieniają się miejscami. Ciekawym przykładem takiej postawy jest „pan Mirek”, konduktor w pociągu Berlin-Warszawa, opisany przez Steffena Möllera w książce Berlin-Warszawa-Express. Pociąg do Polski. „Pan Mirek” zachwyca się Niemcami i przy każdej okazji porównuje ten kraj z Polską, oczywiście na niekorzyść własnej ojczyzny.

Podział na Swoich i Obcych, niestety, często wiąże się z agresją, która musi znaleźć jakiś wyraz. Stąd pisanie złośliwości w internecie, zjadliwe ucinki pod adresem znajomych obcokrajowców, a w skrajnim wypadku wręcz rękoczyny.

Etap trzeci – minimalizacja skali i znaczenia różnic kulturowych.

314_1

„Eeee tam! Wszyscy jesteśmy ludźmi”

Oto motto tych, których odbieranie międzykulturowości znajduje się na trzecim etapie fazy etnocentrycznej.

Wszyscy jemy, śpimy, kochamy, umieramy. Wszyscy mamy takie same wartości, marzenia, dążenia i lęki, tylko inaczej je formułujemy. Jesteśmy ludźmi! Z tej samej planety przecież! Te wszystkie zwyczaje-obyczaje, tradycje, religię i takie tam to tylko cieniusieńska warstwa zewnętrzna. Pod niej niczym się nie różnimy. Grunt to życzliwość i otwartość, a dogadać to się zawsze da.

Piekny światopogląd. Wydawało by się, że gdyby wszyscy mieli takie podejście, świat wyleczyłby się z wojen, konfliktów i kryzysów gospodarczych. Ale czy aby na pewno? Wszak nie bez powodu profesor Bennett klasyfikuje ten sposób myślenia jako etnocentryczny.

Otóż to. Twierdząc, że wszyscy ludzie na ziemi wyznają te same wartości, człowiek zakłada, iż są to… jego wartości. Wartości jego własnej kultury. Dlaczego? Najczęściej dlatego, że innych wartości po prostu nie zna, jakoś nie miał okazji, by się zaintersować ani dowiedzieć. Albo coś tam jednak wie, tylko w głowie mu się nie mieści, że takie bzdury i niedorzeczności dla kogoś mogą być wartościami z prawdziwego zdarzenia. W efekcie człowiek nie jest w stanie otworzyć się na obcość, mimo że w pełni uświadamia istnienie różnorodności kulturowej.

Nie chce mi się przywoływać smutnych przykładów z rzeczywistości. Posłużę się zatem literaturą science fiction, która na potęge wykorzystuje ten wątek.

Słynny Ijon Tichy z „Dzienników Gwiazdowych” Stanisława Lema zetknął się w czasie swojej ósmej podróży z podobną znieczulicą ze strony członków Zgromadzenia Plenarnego Organizacji Planet Zjednoczonych. Osiągnięcia i istota ludzkości, z których Ijon był dumny, zostały podważone przez przedstawicieli innych ras kosmicznych. Nie, nie dzielili na Swoich i Obcych, byli jak najbardziej świadomi różnorodności, wszak delegaci zjechali się z całej galaktyki! Po prostu patrzyli na gatunek Homo Sapience wyłącznie z perspektywy własnych kanonów piękna i wartości: „Żadna aberracja nie hańbi”.

A Robert Sheckley w krótkim opowiadaniu „Potwory” wyobraził sobie skutki nieporozumienia etnocentrycznego, do jakiego może dojść mimo początkowej dobrej woli wszystkich uczestników kontaktu. Nie chcę nikomu odbierać przyjemności przeczytania tego opowiadania więc nie zdradzam fabuły. Powiem tylko, że do wielkiego zamieszania doprowadziło właśnie to, że jeden z tubylców przyznał przybyszom z Ziemi prawo do innych obyczajów – tylko ta rzekoma „inność” nie wyszła jednak za ramki zwyczajów tubylców. Co z tego wyszło? Wzajemne oskarżenia o niemoralność, a jakże.

Romantyzowanie odmienności kulturowych albo zachwycanie się obcą kulturą aż do egzaltacji to jeden z wariantów bennettowskiego etapu trzeciego. Paręset lat temu nastawieni w ten sposób młodzi ludzie organizowali ryzykowne wyprawy „do dzikusów” i przywozili z dalekich stron cenne materiały etnograficzne lub ginęli z rąk swoich „niesamowitych tubylców”. Teraz, w XXI w., romantycy od międzykulturowości przemierzają odległe krainy autostopem w reżymie „flow” i dzielą się powierzchownymi obserwacjami w blogach. Albo rzeczywiście zatapiają się w fascynującej ich kulturze, stają się specjalistami, często decydują się na emigrację i prędzej czy później, w sposób nieunikniony, przechodzą na inny sposób postrzegania świata – etnorelatywistyczny.

Ale o tym – w następnym poście!:)