Archiwa tagu: Polacy

Głuchy telefon z dziadkiem

W jakich językach będą mówić nasze „mieszane” pociechy? Jak będziemy je tych języków uczyć? Podejmując te decyzje często zapominamy o… dziadkach.

scianabanner3

Mamy w rodzinie taką Ciocię Bożenkę. Jej jedyna wnuczka Kasia mieszka z rodzicami w Danii. Mama Kasi jest Polką, tata Duńczykiem. Kasia świetnie mówi po angielku i po duńsku, trochę zna chiński. Co do polskiego… Powiem tak: swego czasu mama Kasi postanowiła nie zawracać córce głowy swoim językiem ojczystym. I rzeczywiście, nie zawracała.

Każdy kolejny rok Cioci Bożenki niestety nie odmładza. Jej córka jest tego świadoma więc w ostatnich latach stara się często ją odwiedzać. Nieraz przylatuje razem z Kasią, a to już powód dla spotkania rodzinnego. Bywam czasem na tych spotkaniach i serce mi się kraje. To spojrzenie Cioci Bożenki, kiedy patrzy na swoją Kasię…

Nie mogą porozumieć się bez tłumacza, a za tą rolą nikt z rodziny jakoś nie przepada. Owszem, Ciocia Bożenka jest na bieżąco z najważniejszymi wydarzeniami w życiu Kasi, a Kasia również wie, co tam ogólnie słychać u babci. Ale co z tego? Ciocia Bożenka nie ma możliwości, by dowiedzieć się czym Kasia żyje, co ją fascynuje i dlaczego, o czym marzy. Nie może też przekazać Kasi najcenniejszego co ma: swojego kobiecego doświadczenia. A Kasia może i chciałaby tak móc pogadać z Ciocią Bożenką jak wnuczka z mądrą babcią… Ale niestety. Nie jest jak na załączonym obrazku.

Dziewczyna coś szepcze na ucho babci albo całuje ją.
Źródło

Jak to się stało?

Dwudziestopięcioletnia Kasia nie jest bynajmniej jedynym w swoim rodzaju dzieckiem z rodziny mieszanej, któremu nie dane było poznać języków obojga rodziców. Najczęściej powodem do podjęcia takiej decyzji jest strach, rzadziej lenistwo. Tak, najzwyklejszy w świecie strach o dziecko! Obawy, że dziecko będzie „nie takie jak inne”, że zostanie obiektem kpin w szkole, że będzie kojarzone z narodowością mamy lub taty i przez to narażone na szykany. Są też obawy innego rodzaju: że dwujęzyczność zaburzy rozwój dziecka, że będzie miało przez to problemy w szkole…

Z drugiej strony mamy modę na bezmyślne stosowanie tzw. metody OPOL: „jeden rodzic – jeden język”. Nie mam nic przeciwko tej metodzie samej w sobie, natomiast zawsze uczulam podczas konsultacji na to, że ta metoda nie jest uniwersalnym rozwiązaniem problemu dwujęzyczności. Nie wiem skąd się wzięło to przekonanie w środowisku rodziców wielojęzycznych dzieciaków! Niby wystarczy gadać z dzieckiem w swoim języku i dziecko ten język będzie miało w kieszeni, bez wysiłku i śpiewająco. A że zakres tematów, na które nasza pociecha będzie mogła z pełnym komfortem się wypowiedzieć, jest raczej ograniczony, no i co z tego? Jak będzie chciało to później doszlifuje. A w międzyczasie niech się pouczy jeszcze hiszpańskiego i japońskiego – wszystko się w życiu przyda.

Wielojęzyczna dzięwczyna się uczy języków z laptopem
Źródło

Boimy się o dziecko, albo oszczędzamy mu wyolbrzymionych kłopotów, a może zachwycamy się ideą wielojęzyczności (im więcej tym lepiej) – i za tym wszystkim nie dostrzegamy czegoś ważnego. Kogoś ważnego. Dziadków naszego skarba, żyjącego za górami, za lasami i ćwierkającego we wszystkich językach świata.

Niewidzialny dramat

A przecież dziadkowie tęskną na swoimi wnuczętami i cieszą się z każdej okazji, kiedy mogą z nimi porozmawiać. Osobiście albo przez internet, jakkolwiek. Wnuczęta dorastają gdzieś daleko i należą do innego świata. Nawet jeżeli dziadkowie mają szczęście i wnuki jakoś tam mówią w ich języku, czas i tak gra przeciwko nim. Pięciolatek dzieli się wrażeniami z zabawy w przedszkolu, do tego bogatego słownictwa nie potrzeba. Ale szesnastolatek już ma głowę pełną marzeń i projektów, obrazów i skojarzeń, skomplikowanych emocji i poważnych decyzji. Jak to wszystko ma zmieścić w języku, po który sięga jedynie rozmawiając w kuchni do kotleta z jednym z rodziców? Już lepiej nic nie mówić…

Zródło
Źródło

Dziadkowie też czują się zagubieni. Jak tu przekazać wnukom doświadczenie, wspomnienia i całokształt historii rodziny? Jak opowiedzieć o kraju, z którego wnuczek przecież pochodzi? Jak zafascynować swoim życiem? Ubóstwo wspólnego języka nie pozwala na przekazanie najważniejszych treści. I tak powoli zanika więź, a nić łącząca pokolenia wydaje się rozpływać w powietrzu.

Nie przesadzam, bynajmniej. Z moich rozmów z dziadkami wnuków mieszkających za granicą w wielonarodowych rodzinach wynika jedno: dla wielu dziadków powierzchowna znajomość przez wnuków polszczyzny to prawdziwy dramat. A jeżeli wnuczęta w ogóle nie znają polszczyzny – to często staje się to prawdziwą tragedią.

Rzecz jasna, bywa różnie. Są rodziny, w których głęboki rów nie do przeskoczenia dzieli dziadków i wnuczków mieszkających tuż obok siebie. Zdarza się, że takim rowem staje się sam fakt emigracji i nie trzeba tu żadnych zagranicznych zięców ani synowych. Ale mogą być przecież też inne, szczęśliwsze scenariusze!

Totalny brak wspólnego języka oznacza brak potencjału do nawiązania więzi. Zamiast rowu, który jednak nie zasłania widoczności i można zza niego chociaż obserwować, jest mur. Można tylko pukać w nadziei, że ktoś się odezwie. Ale ubóstwo wspólnego języka nie jest o wiele lepsze, gdyż nie pozwala tej więzi się rozwinąć. Owszem, da się rozmawiać, tylko te rozmowy przypominają zabawę w głuchy telefon.

Działamy!

Jak oszczędzić naszym rodzicom albo teściom smutku z powodu ograniczonego kontaktu z naszymi w połowie polskimi dziećmi? Oto kilka ważnych zasad.

Dziadkowie i wnuczęta może dwujęzyczne
Źródło

1. Nie poddawaj się swoim strachom!

2. Dowiedz się jak najwięcej o wpływie dwujęzyczności na rozwój dzieci.

3. Precz z kompleksami – o ile się ich ma – związanymi z własnym cudzoziemskim pochodzeniem!

4. Jeżeli wygląda na to, że obawy dotyczące potencjalnych szykan i innych mało przyjemnych rozgrywek w szkole są słuszne, warto opracować całą strategię: jak obronić dziecko przed przejawami ksenofobii i jednocześnie zaszczepić mu szacunek do mojego języka? W niektórych sytuacjach to może być trudne, ale zawsze można zwrócić się do specjalisty od dwujęzyczności albo do konsultanta międzykulturowego.

5. Systematycznie rozwijaj znajomość tych języków, w których dziecko może rozmawiać z dziadkami. Wymiana zdań na temat „jak było w szkole” to niestety za mało.

6. Warto też aktywnie angażować w operację pod tytułem „rozwój językowy naszego skarba” samych dziadków! O tym, jak to można robić, będzie następny post.

Tytułem epilogu

Nasza Ciocia Bożenka lubi, jak wszyscy się dobrze bawią przy stole. I tak zazwyczaj jest – wszak mistrzów ciętej riposty w rodzinie nie brakuje. Wyjątkiem jest Kasia. Jako jedyna nie rozumie, dlaczego reszta zrywa boki. I uśmiech Cioci Bożenki gaśnie, kiedy rzuci ona na Kasię kochające spojrzenie.

W krzywym zwierciadle piwnych butelek

Co mówią o nas etykiety na butelkach po piwie w różnych zakątkach świata?

piwo o mapaa

Wybrałam się kiedyś do sklepu po piwo. Uprzedzając pytania – dla męża. Mąż też człowiek, choć może i nie rodzina. Ale mniejsza o to dla kogo było piwo, ważne co moje oczy spostrzegły na półce z alkoholem:

piwo 1

Aż zaklaskałam w dłonie! Z kultoroznawczego zachwytu, oczywiście. Tyleż tu symboliki! I polskie barwy narodowe, i heraldyczny orzeł biały, i sama nazwa – rzec by się chciało, Imię! – „Biało-Czerwoni”, i wreszcie dość wiele obiecujący gest na tle odpowiedniego wyrazu… hm, dzioba. Cóż za heroizm! Szczerze mówiąc, nawet w mojej rosyjskiej duszy obudziła się jakaś polska, patriotyczna nuta…

Cena też okazała się być bardzo patriotyczną. Niezwyciężony polski biało-czerwony Orzeł został pokonany przez zwykłe skąpstwo, dlatego wypowiedzieć się na temat smaku trunku nie mogę. I nawet nie jestem pewna, czy tego żałuję.

Oczywiście nie mogłam się nie podzielić moim odkryciem ze znajomymi. I okazało się, że dumny, waleczny Orzeł bynajmniej nie jest skazany na samotność. Zaczęliśmy szukać po okolicy kompanów dla naszego bohatera i zebrała się całkiem imponująca piwna drużyna, rzec by można „słowiańska krata”.

A zatem. Jako pierwszy na scenie pojawił się Rosyjski Heros (Русский Богатырь)! Może nie do końca piwny, ale jak to się mówi – nie samym piwem człowiek żyje. Mimo że Rosjanin, prawdziwy chłopak śląski (szeroki w barach tralala). Do tego potężny miecz i kędzierzawa broda – oto dostojny kompan dla Orła.

piwo 2a

Lista narodowych bohaterów nie byłaby jednak pełna, gdyby zabrakło Jego – Husarza spod Wiednia. Skrzydła, lanca, koń i zbroja – pełen rynsztunek. Natomiast obecności powstańców na puszce z napojem energetycznym nie skomentuję. Tak samo jak żołnierzy wyklętych, na innej puszce.

piwo 03 olish-power

Skoro mamy już trójkę do brydża, to zastanówmy się jak będą zdobywać drogocenne trunki. W końcu jak mówi pradawne rosyjskie przysłowie (w Polsce choć nieznane słowem, to z tego co widzę, poznane doświadczeniem i historią) – ile wódki nie weźmiesz i tak dwa razy brać trzeba. Zatem Orzeł na skrzydłach, Husarz na koniu… Tylko Rosyjski Heros skromnie, na piechotkę pójdzie… choć nie! Oto na pomoc mu przybędzie pojazd:

piwo 04a tank

Nasi chłopaki nie tylko o wojaczce, dla braci mniejszych też się kufel znajdzie. Niedźwiedź też Wojtek. A Wojtek z pustymi rękami nie przychodzi (któż nie słyszał o Misiu Wojtku?)

piwo 5

I tak sobie siedzą, piwko piją, dawne czasy, stoczone bitwy wspominają, Niedźwiadka drapią pomiędzy uszami. Gdy wtem wokół powoli roztacza się i gęstnieje Moc! Jak w Gwiezdnych Wojnach. Tylko moc też taka specyficzna… słowiańska… ukraińska:

piwo 6

Tak przygotowana kompania gotowa była do rundy po knajpach z całego świata.

W Skandynawii czekała ich przykra niespodzianka – lokalnego herosa Baldura zaciukali jemiołową strzała tuż przed ich przybyciem.

piwo 7 baldur1

W Belgii ich męskie ciała oświetlił błękitny blask księżyca…

piwo 8 blue moon

Arabski Emir się zaszył (i był bezalkoholowy).

piwo 9 emir

W Afryce polska część naszej kompanii wreszcie zrozumiała, w którym baobabie mieszkał Stać i Nel.

piwo 10 Baobab

W Stanach ich przywitali Ojcowie Założyciele. Przywitali ciepło, jednak dołączyć do paczki nie chcieli. Bali się ubrudzić mankiety.

piwo 11 beer Founding Fathers Lager

Za to ostrzegli przed Indiami, gdzie do piwa na pewno dodają coś od siebie…

piwo 12 INDICA

piwo 13 indra

Postanowili sprawdzić co tam na dalekiej północy. A tam kręcili kolejną część „Szczęk” i chłopaki długo nie zabawili.

piwo 14 alaskansummer

No to do Indii! Zamiast Indry-Kunindry spotkali tam Maharadżę. Ten jednak gdy tylko zobaczył miecz Rosyjskiego Herosa, dziób Orła, lancę Husarza, zawiniątko Misia Wojtusia i Moc Ukrainy, tylko gały wywalił, i tyle było z imprezy. Zostawili go w spokoju i udali się na północ, do Mongolii – może tam znajdzie się godny pobratym?

piwo 15 maharaja

W Mongolii do klubu niepokonanych dołączył Czyngis-Chan. Ten to miał głowę…

piwo 16 chingi

Tym sposobem nasza paczka jakoś dostała się do Japonii. A tam już na nich czekali!

piwo 17 japonia 2

Kogoż oni w tej japonii nie spotkali! Samurajów na deskach, …

piwo 18 samuraj 5

…, samurajów bez desek, …

piwo 20 samurai

piwo 19 japonia 1

… oraz wesołego rybaka o wdzięcznym imieniu Jebisu.

piwo 21 japonia 3

Nie zabrakło i pięknych panienek…

piwo 22 japonia 4 devki

… a nawet dość niespodziewanych gości.

piwo 23 jakuza

A gdy nad ranem słońce miało się już ku wschodowi, usiedli razem by wspólnie degustować rodzący się dzień na tle stoków ośnieżonego Fudżi…

SN3O0028

***

A morał z tej bajeczki jest taki, że na butelkach z piwem znaleźć można wszystko. Narodowych bohaterów, symboliczne pejzaże, pola chwały, karykatury polityczne… Jedne są oczywiste w swojej wymowie, inne zupełnie niezrozumiałe bez znajomości kontekstu kulturowo-historycznego. Jedne weselą i bawią, drugie odwrotnie – wprowadzają w konsternację.

A przecież producenci piwa na etykietach butelek umieszczają dokładnie to, co przeciętny koneser tego trunku chce na nim widzieć. A to co chce widzieć, świadczy o nim samym. Innymi słowy – etykiety na butelkach to szkic naszego autoportretu. I co na nim widać? Tutaj już pozostawiam otwartym pole do rozważań.

Na koniec prośba do wszystkich – przysyłajcie mi proszę zdjęcia etykiet z piw z różnych krajów, które sprawiły na Was największe wrażenie! Ten tekst to jest oczywiście jedynie moja zabawa, zebrałam co było pod ręką i opisałam jak mi serce podpowiedziało:) A można by zrobić fajne badanie antropologiczne!

Tymczasem ja biorę się do układania materiału na artykuł o wódce…

Typowo nietypowi

Być w związku z cudzoziemcem i nie zauważyć jego odmienności kulturowej. Niemożliwe? A jednak!

typowi_nietypowi_1

Zwróciłam na to uwagę, kiedy robiłam pierwsze wywiady do doktoratu. Rozmawiałam wtedy z parami mieszanymi, przeważnie polsko-rosyjskimi, ale nie tylko. Zbierałam materiał o wzajemnej adaptacji kulturowej w związku i o problemach z tym związanych. Niespodzianki zaczęły się już na samym starcie.

„Podczas wywiadów czasem dochodziło do wręcz absurdalnych sytuacji”

Pytam o to, jak to jest, dzielić życie z cudzoziemcem. I co słyszę? Co druga para kręci głową i zawzięcie neguje istnienie jakichkolwiek różnic kulturowych pomiędzy nimi. Tak starannie, że na początku naprawdę w to wierzę. Wierzę również wywiadom dziennikarskim, które czytam w prasie, wierzę wypowiedziom na forach internetowych. Wierzę, ale nie jestem w stanie zrozumieć. Nie ma różnic kulturowych pomiędzy Polakiem a Niemką? Nie ma żadnych różnic kulturowych pomiędzy Polką a Koreańczykiem?

Podczas wywiadów czasem dochodziło do wręcz absurdalnych sytuacji. Dziesięć minut wcześniej moi rozmówcy jednogłośnie przekonywali mnie, że nie odczuwają żadnych różnic kulturowych, że te różnice w ogóle nie istnieją, że to jakieś nieporozumienie, przecież wszyscy są przede wszystkim ludźmi, a już w drugiej kolejności, powiedzmy, Polakami i Francuzami. A teraz wyraźnie – w mojej obecności! – denerwują się na siebie: „u was to tak”, „a u nas to siak”.

 Zrozumiałam, że coś tu jednak nie tak i zmieniłam strategię. Zaczęłam na początku rozmowy pytać ogólnie o cechy specyficzne narodowości moich rozmówców. Dopiero nasłuchawszy się opowieści o tym, że Rosjanie są tacy a tacy, a Polacy to robią to i to, pytałam: to jak sobie państwo z tym radzą? I… zazwyczaj zapadała krótka cisza, po czym przebrzmiewały sakramentalne słowa: „Ale on jest takim nietypowym Rosjaninem, to wszystko co powiedziałam, jego w ogóle nie dotyczy!” I dalej – dobrze już mi znany refren: „Między nami nie ma żadnych różnic kulturowych, tak samo myślimy, tak samo działamy”.

„W uczuciowych związkach międzynarodowych są sami nietypowi Koreańczycy i Japonki, nietypowi Amerykanie i Szwedzi, nietypowi Rosjanie i Ukraińcy”

Iluż tych „nietypowych” poznałam, prowadząc badania! O ilu „nietypowych” przeczytałam! W uczuciowych związkach międzynarodowych są sami nietypowi Koreańczycy i Japonki, nietypowi Amerykanie i Szwedzi, nietypowi Rosjanie i Ukraińcy. W książkach innych badaczy spotkałam te same obserwacje. Polki masowo żyją z nietypowymi Niemcami, a Polacy dzielą dach nad głową z Wietnamkami, które co prawda mówią po wietnamsku, ale w żaden inny sposób nie manifestują swojej wietnamskości. To samo, ma się rozumieć, dotyczy również niemieckich i wietnamskich teściowych…

High angle view of a businessman standing amidst businesspeople

Tak więc, będąc w związku mieszanym, stanowczo zaprzeczamy istnienie jakichkolwiek różnic i, co za tym idzie, zgrzytów kulturowych w rodzinie. Przyparci do muru, oświadczamy, iż nasz „egzotyczny” partner tylko wydaje się egzotycznym, bo jest „nietypowym” przedstawicielem swojego narodu. Czyli całkiem swojski. To zjawisko tak bardzo rzuca się w oczy badaczom, że zostało tematem rozważań naukowych. AmerykaniePaul C. Rosenblatt, Terri A. Karis i Richard R. Powell szczegółowo omówili negowanie odmienności kulturowych w książce o rodzinach międzyrasowych. Doszli do wniosku, że jest to mechanizm obronny, który bezwiednie jest stosowany przez większość par mieszanych. Zachwyt egzotyką charakterystyczny dla początku znajomości z budzącym ciekawość cudzoziemcem z czasem mija. Po ustabilizowaniu się w związku, nawet najbardziej nietuzinkowym, ludzie zazwyczaj chcą już budować własną normalną codzienność, już nie chcą tak bardzo się wyróżniać. Bycie w centrum uwagi wszystkich napotkanych osób na dłuższą metę jest bardzo uciążliwe, chyba że ma się odpowiedni charakter. Nawet celebryci, których zawód polega na byciu znanym, w pewnym momencie mają tego dosyć i zaczynają aktywnie bronić swojej prywatności. Tak samo osoby tworzące rodzinę z cudzoziemcem nadają przekaz, który Rosenblatt, Karis i Powell sformułowali jako „nie jesteśmy wyjątkowi”. Jesteśmy tacy sami jak każde inne małżeństwo, nie dzielą nas żadne specyficzne różnice, nie ma o co nas pytać, nie ma co wchodzić w butach w nasze życie prywatne i zadawać idiotyczne pytania! Jeżeli natomiast te różnice jednak są zbyt oczywiste i nie da się tak po prostu je zanegować, na scenę wkracza argument o „nietypowości” partnera.

„Osobiście uważam takie podejście za bardzo niebezpieczne”

Owszem, podczas wywiadu czasem się trochę ściemnia, bo kto by przed obcym z dyktafonem się spowiadał! A jednak przekonałam się, że w wielu przypadkach ta postawa była najzupełniej szczera.

Osobiście uważam takie podejście za bardzo niebezpieczne zarówno dla relacji w związku, jak dla własnej integralności psychicznej i emocjonalnej. Budujemy sobie iluzję, która stwarza poczucie bezpieczeństwa, ale stajemy się przez to bezbronni przed rzeczywistością. Skonstruowany w ten sposób domowy światek jest bardzo kruchy, i może go zburzyć najdrobniejsza zmiana. Wystarczy, że wymagający już opieki teściowie przeprowadzą się na starość ze swoich odległych (albo nawet i bliskich geograficznie i kulturowo) stron do nas. W sposób nieunikniony wypełnią wtedy nasz dom tą obcością, na którą tak starannie zamykaliśmy oczy i będziemy na to zupełnie nieprzygotowani.

typowi_nietypowi_3

Druga rzecz to więź z partnerem, która jest tym głębsza i mocniejsza, im lepiej siebie nawzajem poznajemy. Nigdy do końca nie zrozumiemy reakcji i skojarzeń najbliższej nam osoby, jeżeli nie zadamy sobie trudu zmierzyć się z obrazem świata, w którym została wychowana. Nie z ułamkiem, który leży na powierzchni, tylko z całokształtem innego modelu społeczeństwa, ze wszystkimi ciemnymi jego stronami, które nasz partner może sam chciałby usunąć w cień.

Ale to też nie jest wszystko. Odrzucając „obcość” partnera i jego rodziny, pozbawiamy siebie wielkiej przyjemności i wspaniałej zabawy! Jeden z moich znajomych powiedział kiedyś, że gdyby miał taką moc, zrobiłby małżeństwa mieszane obowiązkowymi. „To otwiera na inny świat, niesamowicie poszerza horyzonty! Dostałem w prezencie zupełnie za darmo, bez studiowania filologii itd., całą inną kulturę, cały inny świat!” – tak powiedział o sobie. Przekonani o „nietypowości” naszych ukochanych cudzoziemców, wyrzucamy do śmieci zawartość pięknie zapakowanego prezentu i próbujemy cieszyć się z opakowania.

„Czy nie jestem zbyt niesprawiedliwa w swoim osądzie?”

Pisząc to, zastanawiam się, czy nie jestem zbyt niesprawiedliwa w swoim osądzie. Czy partnerzy tych wszystkich „nietypowych” Niemców, Amerykanów i Koreańczyków nie mają przypadkiem racji? Przecież każdy człowiek jest inny, a uwarunkowania kulturowe nie są sztywną matrycą produkującą identyczne jednostki. W końcu schematy wyniesione z domu można świadomie odrzucić. Poza tym, z biegiem lat partnerzy upodobniają się do siebie. Może ten „nietypowy” Holender ma tyle doświadczenia wielokulturowego, jest tak elastyczny, że rzeczywiście potrafił się skutecznie spolonizować? Może ta Czeszka od wczesnego dzieciństwa przeprowadzała się z rodzicami z kraju do kraju i ma we krwi mozaikę kultur i tożsamości? Może! Oczywiście, że może. Takie osoby barwnie opowiadają, jak przekształcał się ich model kulturowy, a – co ciekawe – ich partnerzy dumnie mówią o dzielących ich odmiennościach. W leksykonie tych ludzi nie ma słowa „nietypowy”, oczywiście w kontekście pochodzenia. Oni już dawno rozłożyli wszystko na czynniki pierwsze i doskonale wiedzą, jakie elementy i w jakich proporcjach tworzą unikalną „przeplatankę kulturową” ich związku

A teraz obrazek z moich badań. Polski mąż, który mówi, że jego zagraniczna żona jest nietypową Rosjanką. Przy tym w ciągu dziewięciu lat małżeństwa nie nauczył się rosyjskiego („Po co? Przecież mieszkamy w Polsce!”), w Rosji był raz turystycznie i raz przed ślubem („I na razie mi wystarczy”), nie czyta rosyjskich książek („Nie mam czasu”) ani nie ogląda rosyjskich filmów („Nic tam nie rozumiem”), jak żona rozmawia po rosyjsku z koleżankami, to nie wie z czego się śmieją i czym się przejmują („Jak będzie coś ważnego to mi przetłumaczy”).

Czy zna rzeczywiste oblicze Rosji, Rosjan i „rosyjskości”? Nie. Czy może wiarygodnie ocenić, czy jego żona jest typową albo nietypową Rosjanką? Nie. Czy może wnioskować o charakterze różnic kulturowych dzielących go z żoną? Nie! Czy mogę mu uwierzyć, kiedy mówi, że jego żona w ogóle niczym się nie różni od Polek? Nie. Przepraszam. Naprawdę, nie mogę… Przecież uważa ją za „nietypową” tylko dlatego, że nie odpowiada jego stereotypowi Rosjanki, no i żeby nie trzeba było sobie zaprzątać głowę całą tą egzotyką.

Powstrzymam się od dalszych komentarzy, przecież poświęcił mi swój czas i nie chcę być niewdzięczna. Powiem tylko o jego żonie, mojej rodaczce. Była bardzo smutna, kiedy zapytałam ją, czy nie brakuje jej rosyjskości w swoim polskim domu. I wyraźnie mi zazdrościła tego, że mój polski mąż puszcza mi czasem wieczorem satyryczne kabareciki rosyjskie z YouTube’a i razem się z nich śmiejemy, on, typowy Polak, i ja typowa Rosjanka.

Jak Polak Rosjankę podrywał

Prawdziwa opowieść z morałem o tym, jak z powodu nieznajomości pewnych schematów kulturowych można łatwo i skutecznie zrobić z siebie idiotę (i idiotkę).

 

wiosna_3

Owa tragikoniczna historia zdarzyła się prawie dziesięć lat temu, kiedy byłam na pierwszym roku studiów doktoranckich. A było to tak.

Warszawa, wiosna, wszystko kwitnie. Pięknym wonnym majowym popołudniem lecę sobie Krakowskim Przedmieściem w mocnym niedoczasie. Nagle spod ziemi wyrasta przede mną chłopak i usiłuje coś mi powiedzieć. Nie będąc w stanie skupić się na przekazie rejestruję poszczególne słowa: turyści, wycieczka, kontakt. Jako doświadczony pilot mam odruchową reakcję na połączenie tych trzech słów w jednym zdaniu – podać swój numer i zacząć omówienie szczegółów. Tym razem jednak w pośpiechu odruch działa nieco niestandardowo. Nie hamując ani nie zadając żadnego pytania po jakąś chorobę wymieniam z gościem kontakt mailowy i znikam za horyzontem. Po dziesięciu sekundach wiosenny wiaterek już wywiewa z mojej głowy całe wspomnienie tej przedziwnej pogawędki.

„Ktoś mu kazał grożąc szpicrutą: pisz do niej!”

Czy po kilku dniach otrzymałam wiadomość od tajemniczego nieznajomego płci męskiej i musiałam dość długo się zastanawiać, o co chodzi, zanim przypomniałam sobie rozmowę o jakichś turystach? Czy to spotkanie jednak samoistnie wypłynęło mi z głębi podświadomości i to ja pierwsza napisałam pod podany adres, ciekawa, w co się wpakowałam z tą wycieczką? Już nie pamiętam dokładnie, jak to było, a szkoda. W każdym razie, zawiązuje się pomiędzy nami wymiana korespondencji, trochę w duchu Gombrowicza. I rzeczywiście, wyraz „wycieczka” powtarza się w mailach dosyć często. Ale bynajmniej nie w tym sensie, że mam kogoś gdzieś oprowadziać, o nie. Otóż okazało się, że to mój adresat lata po Warszawie i całym świecie z turystami, o czym opowiada mi w każdym liście mistrzowsko dozując nuty chełpliwości i oscentacyjnej niedbałości.

Tak, tak, wiem, Polka od razu by się połapała, o co chodzi. Chłopak po prostu chciał mnie poderwać i w sposób aż niewiarygodny jakimś cudem trafił z tą swoją wycieczką. Standardowa sytuacja, którą normalnie rozwiązuje się na dwa sposoby: albo daje się kosza, albo nie. Ale to byłoby zbyt proste… Tak zupełnie nie po rosyjku! Jako dobrze wychowana rosyjska panienka czułam się w obowiązku odpisywać na maile. „Nic osobistego”, tylko zwykła uprzejmość. Przecież nie wypada ignorować wiadomości. Chłopak mógłby się na mnie obrazić, a jak bym się wtedy czuła!?

Przez całe lato otrzymywałam maile a to z Warszawy, a to z Chin, a to z jakichś innych odległych zakątków świata. Korespondencja była trochę dziwna, nieco sztuczna. Tak jakby ktoś mu kazał grożąc szpicrutą: pisz do niej co dwa tygodnie cokolwiek, żeby było! Więc biedactwo pisało, a ja grzecznie odpisywałam na te cudaczne listy i czekałam co będzie dalej. Byłam pewna, że prędzej czy później to wszystko rozejdzie się po kościach. Ale może wreszcie przeczytam coś interesującego i się nawet zakumplujemy?

„Masz ochotę na niewielki romans?”

Przyszła jesień, sezon wycieczkowy się skończył, mój pen-friend wrócił w domowe pielesze i zaprosił mnie na kawę w przerwie obiadowej. Poszłam z ciekawością, w końcu przez tyle czasu wytrwale korespondowaliśmy. W mojej głowie nie kłębiły się żadne – podkreślam: żadne! – myśli o romantycznym zabarwieniu. Ciekawość miała odcień profesjonalny: przecież trzeba budować sieć kontaktów w branży. W kawiarni czekała na mnie wielka niespodzianka. Okazało się, że facet jest absolwentem mojego Instytutu Etnologii. Wow! Półtorej godziny bardzo przyjemnie upłynęły nam na plotkach, wymianie turystycznych doświadczeń i anegdotek, rozmowach o komunikacji międzykulturowej i etnologicznych zboczeniach zawodowych oraz na pogawędkach o przedwojennej Warszawie. W sposób bardzo naturalny padła propozycja spotkać się, żeby porobić zdjęcia różnym małoznaczącym, ale cholernie interesującym z perspektywy przewodników warszawskich dyrdymałom architektonicznym.

angry_girl

Radosna, cała w skowronkach z powodu poszerzenia grona moich znajomych wracam do domu i mam kolejną niespodziankę. W komórce domaga się mojej uwagi sms o tręści co następuje: „Masz ochotę na niewielki romans?” Zatkało mnie, normalnie zatkało. Tak fajnie się zaczynało – i masz ci los! Chciałam się przyjaźnic, żadne romanse, ani wielkie, ani inne nie wchodziły w moje plany. Poza tym, mogę „mieć ochotę” na ciastko z kremem, na obejrzenie filmu z Harrisem Fordem albo na jakąś inną drobną przyjemność. Związek z mężczyzną traktuję zdecydowanie w innych kategoriach. Mówiąc krótko, byłam bardzo rozczarowana.

Cała sprawa zamknęła się w kilku smsach. Ale kiedy mnie odpuściło, znowu do głosu doszła Uprzejma Rosyjska Dziewczyna, której zaistniały – bądź co bądź – konflikt był bardzo nie w smak. Zmusiła mnie, bym spróbowała wyprowadzić sytuację z „głupiego nieporozumienia” na płaszczyznę logiki i racjonalności. Napisałam więc do kolegi do kwadratu niedługiego, lecz treściwego maila, zapraszając go do refleksji na temat komunikacji międzykulturowej. Miałam nadzieję, że zdobędzie się jednak na potraktowanie całego zajścia z dystansem i humorem, jak to etnolog, do jasnej ciasnej, powinien.

Niedoczekanie moje. Odpowiedzi nigdy nie dostałam.

„Według podobnego schematu rozwijają się relacje wielu dziewczyn z Rosji z polskimi mężczyznami”

Co mnie tak zszokowało? Po pierwsze, jednoznaczna interpretacja mojej otwartości na kontakt koleżeński jako gotowości do natychmiastowego skoku do łóżka. Po drugie, sposób, w jaki ta ciekawa oferta została mi przedstawiona. Z tym drugim punktem wszystko jasne. Nie każdy potrafi być gentlemanem, a dopuszczalna forma komunikatu to kwestia uznaniowa (mnie się akurat nie spodobało, ale może są panny, na które te magiczne słowa działają jak afrodyzjak? Kto wie!). Natomiast punkt pierwszy daje dużo do myślenia w kontekście różnic kulturowych.

Zauważyłam, że według podobnego schematu rozwijają się (i błyskawicznie się kończą…) relacje wielu dziewczyn z Rosji, Białorusi i Ukrainy z polskimi mężczyznami. Podkreślam, nie chodzi o sytuację, kiedy dziewczyna „szuka faceta” – te przypadki rządzą się innymi prawami. Wyobraźmy sobie dziewczynę, która przyjechała do Polski na stypendium albo dłuższe studia, na staż albo do pracy. Jest zajęta swoim życiem, które w przypadku samotnej emigrantki bynajmniej nie jest łatwe. Szuka kontaktów i cieszy się z każdej nowej znajomości. Poznała rodaka – super, w ten sposób buduje się krąg zaufania. Poznała Polaka – fajnie, można poćwiczyć język i w ogóle, nie czuć się taką Obcą. Wiem, że jeden z polskich stereotypów każe widzieć we wszystkich „dziewczynach ze wschodu” panienki do wzięcia, lecz jest to jedynie stereotyp. Mówię o sytuacji, kiedy dziewczyna ani myśli o miłostkach, ponieważ albo jest już w związku albo i tak jest jej całkiem nieźle.

Ładna nieznajoma albo ledwie znajoma dziewczyna mówiąca z akcentem zwraca na siebie uwagę chłopaka. Facet inicjuje kontakt, dziewczyna reaguje z entuzjazmem. Przyjmuje zaproszenia na kawę, haczapuri i co tam jeszcze dusza zapragnie. Nie protestuje, kiedy on wyciąga portfel, by opłacić całość zamówienia albo bilety do kina. Chętnie towarzyszy w spacerach po mieście, które znawca terenu dumnie pokazuje. Bez chwili wachania zgadza się, by odwiedzić jego mieszkanie, co bywa jej zaproponowane pod pretekstem obejrzenia meczu, spróbowania „prawdziwego polskiego bigosu od mamy” albo pożyczenia ciekawej książki.

Może to i jest trochę (albo bardzo) naiwne, ale dla niej to wszystko jest niczym innym, jak koleżeńskimi spotkaniami pozbawionymi jakiejkolwiej zmysłowości i właśnie z tego powodu bardzo cennymi. Może, potencjalnie, jak się lepiej poznamy, kiedyś tam coś… Ale nie tutaj i nie teraz, to pewne. Tu i teraz to ona usiłuje zbudować relacje, przedstawione w setkach radzieckich i rosyjskich filmów oraz opisane w tysiącach radzieckich i rosyjskich powieści. Model tej przyjaźni damsko-męskiej jest bez większego problemu odtwarzany przez miliony rosyjskich, białoruskich i ukraińskich mężczyzn i kobiet w wieku od trzydziestu wzwyż, ale wcale nie jest tak powszechny w Polsce, nie mówiąc już o krajach Europy Zachodniej. Myślę, że temat ten wart jest osobnego postu (już niedługo!).

Portrait Of A Depressed Man On gray Background

Problem jest taki, że mimo wszystkich swoich starań, z perspektywy faceta ona nic, tylko potwierdza swoje zainteresowanie jego osobą. A nawet nieco przesadza i nadaje przyśpieszone tempo. Wyszła z domu celowo, by się spotkać z nim w kawiarni? To znaczy, że bardzo chce go zobaczyć. Pozwoliła mu za siebie zapłacić? Daje wyraźny sygnał początku flirtu. Przyszła do niego do domu?! He-he…

Kiedy wybija godzina prawdy, wszyscy czują się jak idioci.

„Wzajemne rozczarowanie było nie do uniknięcia”

Wracając do tytułowej historii. Myślę, że otrzymanie pamiętnego smsa zawdzięczam samemu faktowi naszej korespondencji oraz spotkania. Polski ciąg logiczny: nie pisałaby, gdyby nie chciała czegoś więcej, trochę szwankuje, gdy próbujemy zaaplikować go do rosyjskiego modelu relacji międzyludzkich. Tak, w Rosji często odpisuje się ludziom, którzy czegoś od nas chcą, bo nie chce się nikogo obrazić.

Nasza niezgodność co do celu całej imprezy była nie do przezwyciężenia od samego początku. Chciałam się kolegować – facet chciał niezobowiązującej przygódki (podejrzewam, że moja narodowość była dla niego najbardziej atrakcyjną przynętą). Z rodakami każde z nas szybko by wyjaśniło sprawę. Ale odbieraliśmy swoje gesty przez pryzmat własnych wzorców kulturowych i proces się wydłużył do kilku miesięcy. Wzajemne rozczarowanie było nie do uniknięcia.

I patrząc na to, co wyprawiają moi polscy i rosyjscy znajomi, rozumiem, że mi się jeszcze upiekło!