On wyjechał i wrócił jakiś inny…

Wzajemna miłość z facetem z Turcji, Pakistanu albo kraju arabskiego, jego krótki wyjazd do rodziców, a po powrocie – dramat.

wrocil banner

Ten rodzaj dramatycznych historii zaczyna się zazwyczaj podobnie.

Akcja może się rozgrywać zarówno w Polsce, jak i gdziekolwiek w Europie.

Ona – Polka, samodzielna, pracująca, stojąca na własnych nogach, niezależna już od rodziców kobieta. Zdarza się, że ma byłego męża albo dziecko. Świadoma zagrożeń, które powodują tzw. „wizowcy”, świadoma istnienia islamofobii, świadoma również tego, że nie wszyscy „obcy” są źli.

On – przystojny młodo wyglądający facet z Turcji, Tunezji, Algerii, Pakistanu albo innego kraju muzułmańskiego. Inteligentny, wykształcony, uczciwy, czuły, ciepły, romantyczny i na zabój zakochany od pierwszego spotkania. W jej odczuciu bardzo rodzinny, nie bardzo religijny. Uwielbia jej małych bratanków, dba o kontakt z jej rodzeństwem, nalega na oficjalne przedstawienie jej rodzicom, a może nawet już ich poznał. Nie jada wieprzowiny ani nie pije alkoholu, ale wcale nie wygląda na fanatyka i nie modli się w jej obecności. Dużo podróżuje. Zna języki.

Omar Borkan al Gala w zimowej czapce z futrem
Może wyglądać na przykład jak Omar Borkan al Gala – aktor i fotograf pochodzenia irakijskiego. Znany na całym świecie jako Dubajczyk deportowany w 2013 r. z Arabii Saudyjskiej za to, że jest zbyt atrakcyjny dla kobiet i przez to stanowi zagrożenie dla moralności. Ta historia przyniosła mu majątek i ogromną popularność. Podobno później przyznał się do tego, że trochę upiększył przebieg wydarzeń. Wydalono go z prywatnej imprezy, na której zachował się niestosownie, natomiast o deportacji nigdy nie bylo mowy. Źródło

Po kilku miesiącach znajomości ona gotowa jest bronić go jak lwica małe i mordować każdego, kto rzuci lekceważący komentarz odnośnie jego narodowości. To jest taki sam człowiek jak każdy Polak, wara ze stereotypami i uprzedzeniami! Wszyscy ludzie są z tej samej gliny ulepieni, on po prostu ma ciemniejszą karnację. I tyle.

Idealny związek

On podkreśla, że ma porządek w dokumentach i legalnie pracuje, że nie poluje na wizę. Że pochodzi z dobrej rodziny, że jego ojciec i stryjowie prowadzą własne firmy albo zajmują ciekawie brzmiące posady. Że chce być postrzegany przez jej otoczenie jako zwykły człowiek. Kupuje prezenty, pomaga z przeprowadzkami Jej koleżankom, jeździ na obiady niedzielne do jej babci.

Rozmawiają po angielsku, albo nawet po polsku. Czasem zagadnie o jego rodzine, ale on opowiada zdawkowo więc szybko przestaje się tym tematem interesować. Rozmawiają o sprawach codziennych, o podróżach, wspólnych planach, o pracy, o zainteresowaniach, dużo rozmawiają o Polsce i prawie nigdy o jego kraju. Dla niej to inna planeta (chyba że była tam na wakacjach), na którą i tak się nie wyprowadzi, a on zdaje się być bardziej zainteresowany tym co się dzieje tu i teraz.

Szybko, prawie błyskawicznie w ich relacji zakwita namiętność, pojawia się intymność. Ona jest zauroczona, on też. Często dla niej gotuje. Jeżeli zamieszkali już razem, nie brzydzi się sprzątaniem ani zmywaniem. Idealny związek! Tak mija kilka miesięcy, a może i rok, a nawet półtora.

Aż nadchodzi ten moment.

Uwertura dramatu

Oznajmia, że musi na parę tygodni polecieć „do siebie”. Ktoś z rodziny zachorował, trzeba coś załatwić albo po prostu dawno nie widział rodziców i się stęsknił. Normalne ludzkie sprawy! Bywa i tak, że planowany wyjazd jest logiczną konsekwencją… przyjętych oświadczyn. Zaproponował małżeństwo, ona się zgodziła i teraz trzeba przekazać radosną nowinę jego rodzicom. Otwarcie mówi, że na synową-katoliczkę mogą zareagować różnie więc woli najpierw pojechać sam by nie narażać ukochanej na wątpliwej przyjemności niespodzianki.

A więc zapakowane walizki z prezentami pojechały już do luku bagażowego, ostatni namiętny uścisk… Ona uspokaja siebie, że przecież nic strasznego się nie dzieje, są dorosłymi ludźmi, to tylko krótki wyjazd, minie jak z bicza strzelił i będą znów razem.

Kobieta stoi na lotnisku i patrzy na samoloty, na jednym z których do siebie poleci jej narzeczony z Turcji
To tylko parę tygodni, ale i ten czas trzeba jakoś przeżyć… Źródło

Podczas jego nieobecności utrzymują rzecz jasna kontakt, czatują ze sobą. Po napełnionym emocjami „realu” te wirtualne rozmowy wydają się suche, nijakie, nieprawdziwe, ale lepsze to niż nic. Czasem milknie na parę dni, potem solennie przeprasza: wyjeżdżał, nie miał dostępu do internetu… Nieraz ona wyczuwa z jego wiadomości, że jest na coś zły, wręcz do ostateczności rozsierdzony. Jej pytania „Co się stało?” strasznie go irytują. A ona dopiero teraz zaczyna tak na poważnie zdawać sobie sprawę z jednej ważnej rzeczy: on naprawdę ma jakiś swój świat pełen ludzi, o których ona nigdy nie słyszała, i problemów, których ona nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić.

Nie opowiada czym się zajmuje, woli pytać o nią: co robi, gdzie jest, z kim się spotykała dzisiaj? Na pewno z nikim nie umawiała się na randkę?.. Niespodziewanie zabrania jej zakładania tej krótkiej spódniczki i tamtych obcisłych jeansów. Ona nie wie jak reagować, przecież nigdy wcześnie podobnych tekstów z jego ust nie słyszała i w koszmarnym śnie nie mogło jej się przyśnić, że kiedyś usłyszy. Żali się koleżance, ta mówi:

– A czego chciałaś?! Założy na Ciebie czador, zobaczysz.

Co drugi dzień pyta go:

– No jak, powiedziałeś o nas rodzicom? Co oni na to?

W odpowiedzi słyszy:

– It’s OK, no problem darling. Don’t worry.

W końcu wraca. A ona nie wie co o tym wszystkim myśleć.

I wszystko się posypało…

Jest bardzo daleki emocjonalnie, jakiś oschły. Unika „poważnej” rozmowy. Na pytania w dalszym ciągu nie odpowiada i szybko ucieka. Że kocha – nie mówi…

Ale nie zrywa tej więzi, nie kończy tego związku! Nadal przyjeżdża, przytula (ale to nie jest to!), całuje (ale to nie jest to!), nawet… I to też już nie jest to!!! Robi awantury nie wiadomo o co. Wymyka z rąk. Przyciśnięty do muru wydusza z siebie, że już nie wie czy ją kocha, potem się irytuje i każe dać mu spokój. Potem znów przyjeżdża i przytula (ale nie tak!). I tak w koło Macieju.

Dziewczyna smutnie siedzi z komórką i czeka, kiedy do niej napisze narzeczony z Pakistanu
Komórka w ręku i mętlik w głowie. Źródło

Jest wyczerpana. Nic nie rozumie. Nie może jeść, nie może spać, nie może pracować, nie może studiować. W głowie ma kłębek myśli, z których cztery pulsują niemym krzykiem:

Co zrobiłam źle?!

Co się TAM stało?!

Co mam teraz robić?!

A może to żonaty „wizowiec”, a ja idiotka dałam się nabrać?

Postaram się odpowiedzieć na te pytania.

Co zrobiłam źle?!

O czym ona myśli w pierwszej kolejności? O swoich czynach i słowach. Usiłując zrozumieć tę sytuację, robi przegląd swojego życia dzień po dniu od chwili, kiedy on w niego wkroczył pewnym męskim krokiem. Może ten żart był nieudany? A może tutaj go obraziłam? A tego dnia się spóźniłam? A tego wieczora coś powiedziałam o muzułmanach, może się obraził?…

Ale zamiast czynów i słów należy poddać gruntownej rewizji własną wiedzę i postawy. Zastanowić się:

  • Czy rzeczywiście widziałam w nim Turka, Tunezyjczyka, Algierczyka, Pakistańczyka?.. Co to dla mnie oznaczało? Czy nazwa jego narodowości była dla mnie jedynie hasłem, nie zawsze wygodnym? Czy była jednak napełniona treścią? Jaka to była treść? Obiegowe opinie i stereotypy? Czy wiedza o rzeczywistości, z której pochodzi?
  • Jak to się stało, że po miesiącach tak intensywnego kontaktu właściwie nie wiem czym on żyje i co mogło go spotkać na ojczyźnie?
Chłopak w koszulce z flagą Pakistanu wymachuje flagą Pakistanu
Jeżeli ktoś nie krzyczy na każdym kroku o swoim kraju, to wcale nie oznacza, że nie jest jego obywatelem i wychowankiem. Źródło
  • Czy dałam sobie trud zainteresować się jego krajem? Nie polityką, nawet nie historią (choć to też jest bardzo ważne), tylko społeczeństwem z którego pochodzi? Czy wypytywałam go o jego wartości? O tabu, których przestrzeganie nakazuje mu jego kultura? O najgorsze i najlepsze wspomnienia z dzieciństwa? O to, co lubią i jak żyją jego najbliżsi? Czego chcą dla niego rodzice, jak widzą jego przyszłość? Czy on się z nimi w tym zgadza?
  • Czy przyszło mi do głowy, że do jego wyjazdu do domu można było się właściwie przygotować? O tym jak to zrobić, będzie osobny post.

Reasumując. Najczęściej odpowiedź na pytanie „Co zrobiłam źle?” brzmi:

  • wypierała to, że on jest „prawdziwym” obcokrajowcem,
  • nie zainteresowała się kulturą jego kraju pochodzenia i nie dowiedziała się o niej (a zatem również i o nim i o rodzinie) wielu ważnych rzeczy
  • i

  • nie przygotowała grunt do tego, by rodzina zobaczyła w niej godną partnerkę dla swojego syna, wnuka i bratanka.

Co się tam stało?!

Dywagacje na ten temat raczej nikomu nie pomogą. Można starać się zgadnąć, ale i tak tylko on zna prawdziwą odpowiedź. Od zgadywania zaś może szlag trafić. Warto jednak mieć na uwadze kilka czynników, które w opisanej sytuacji z dużym prawdopodobieństwem wywarły wpływ na rozwój wydarzeń.

Nie mówimy o uchodźcy albo emigrancie zarobkowym pracującym za grosze na utrzymanie olbrzymej rodziny. Mówimy o dobrze wykształconym młodym mężczyźnie z kraju arabskiego, Iranu, Turcji albo Pakistanu, który mówi o sobie, że pochodzi z dość zamożnego „dobrego domu”, który umie się zachować i który nie potrzebuje europejskiej żony by rozwiązywać swoje problemy pobytowe, gdyż ma pracę.

„Dobry dom” w kręgu kultury muzułmańskiej (w bardzo szerokim znaczeniu) to dom „z zasadami”. Według tych zasad syn powinien „się zachować”, czyli przestrzegać zasad muzułmańskiej skromności. Wiadomo, że młodzieńcy wyrywają się spod opieki pilnującej matki i surowo wychowującego ojca i pragną używać wolności na wszelkie możliwe sposoby. Tak się dzieje ze wszystkimi dorosłymi synami we wszystkich częściach świata. Ktoś może sobie używać życia, a ktoś może naprawdę się po uszy zakochać w europejskiej dziewczynie, chrześcijance albo ateistce, nie patrząc na status majątkowy i społeczny jej rodziny, nawet nie zwracając uwagi na to czy jest dziewicą, rozwódką czy samotną matką.

Ale na to wszystko ze stuprocentową pewnością zwróci uwagę jego mama, jego ciocie, jego siostry i kuzynki. Wszystko przeanalizują a potem przekażą w odpowiedni sposób informację jego tacie. Zasady dobrego arabskiego, irańskiego, tureckiego i pakistańskiego domu mówią, że synowa powinna być „ze swoich”, ze znanego i dobrego domu, o zbliżonym statusie społecznym i majątkowym, o krewnych z którymi łatwo będzie się dogadać. Wypadałoby też, żeby była – albo została – muzułmanką. Żeby wniosła do rodziny koneksje, nowe możliwości rozwoju społecznego dla członków rodziny, żeby przyprowadziła ze sobą tłum szwagrów i szwagierek do wyswatania. Żeby się ceniła, żeby kazała zapłacić za siebie gruby mahr?

A czego się spodziewać po Europejkach?.. Które jeszcze na domiar złego dopuszczają do siebie ich syna bez sformalizowania relacji? Bez ślubu? Które syn dostaje za darmo?

Jednym słowem, wiadomość syna o namiętnym romansie albo nawet o narzeczeństwie nie musi wywołać oklasków ze strony rodziny.

Nietrudno się domyślić w jakim potrzasku znajdzie się facet po powrocie do Europy.

Co mam teraz robić?!

1. To co się dzieje, niezależnie od przyczyn, to ostry kryzys związku. Właśnie w tych kategoriach warto tłumaczyć sobię sytuację. Nie „zdrada!”, nie „oszustswo!”, nie „krzywda”, nie „absolutna klęska”, tylko po prostu kryzys związku. Tak – niespodziewany. Tak – bolesny. Zdarza się. Wszystkim! I bardzo dużo ludzi z tego wychodzi obronną ręką.

2. W kryzysach związku może się okazać pomocna wizyta u terapeuty par, więc warto rozważyć tę możliwość. Najlepiej, jeżeli terapeuta ma duże doświadczenie pracy z muzułmanami i parami katolicko-muzułmańskimi.

3. Przede wszystkim trzeba nawiązać zerwany z jakiegoś powodu kontakt emocjonalny. Dopiero po tym przyjdzie czas na poważne rozmowy, pytania „Dlaczego?” i podejmowanie decyzji. Warto więc podjąć kroki by obniżyć poziom napięcia emocjonalnego. Zarówno u siebie, jak u niego.

Para mieszana siedzi i rozmawia przy kawie
Spokojna, życzliwa rozmowa to pierwszy krok do normalizacji sytuacji, niezależnie od tego, w jaką stronę wydarzenia się potoczą. Źródło

4. Nie ścigać, nie gonić, nie wylewać na niego żal, nie obrażać go podejrzeniami i oskarżeniami. Nie nakręcać ani własnych, ani jego emocji tylko pozwolić im opaść.

5. Dać mu trochę czasu i przestrzeni by ochłonąć po powrocie i zebrać myśli.

6. W międzyczasie dowiedzieć się jak najwięcej o tym jak żyją i myślą, odbierają świat ludzie w jego kraju pochodzenia. Poszukać książek, blogów i tematycznych forów. Pomocą może służyć gromadzona przeze mnie Biblioteka Międzykulturowa.

7. Dołączyć do facebook’owych grup Polek żyjących w danym kraju i pytać, pytać, pytać o szczegóły codziennego życia. Jakie zasady obowiązują w rodzinie? Jak wyglądają relacje z teściami? Jak sobie radzą z humorami partnerów? Co stoi za tymi humorami?

8. Opisując swoją sytuację na forum albo w grupie internetowej trzeba być przygotowaną na falę negatywnych komentarzy pod jego adresem i destrukcyjnych rad w rodzaju „rzucaj go natychmiast”. Warto pamiętać: interesuje mnie informacja, nie opinie.

9. Odpowiedzieć sobie na jedno bardzo ważne pytanie: czy chcę by jego kraj stał się również moim krajem? Przecież jeżeli będę w związku z na przykład Algierczykiem, Algeria wejdzie w moje życie na zawsze. Czy jestem na to gotowa? Czy tego rzeczywiście chcę? Czy mogę przymierzyć na siebie to co się dowiaduję o relacjach w rodzinie? Mogłabym w podobny tryb wejść by być z nim? Przecież nawet jeżeli ich ewentualne małżeństwo zakorzeni się w Europie, jakieś echo zasad życia rodzinnego z jego kraju zamieszka w jej polsko-niepolskim domu.

A może to żonaty „wizowiec”, a ja idiotka dałam się nabrać?

Może. Z tym że warto pamiętać: mówimy o legalnie pracującym facecie z rodziny, która nie boryka się ze skrajną nędzą i ma pewne zasady honoru. O facecie z którym się jednak spędziło trochę czasu. O facecie, który przez ten czas dał się poznać jako całkiem przyzwoity człowiek.

Nogi mężczyzny i nogi kobiety idą obok
Jak człowiek z człowiekiem. Źródło

Często spotykam się z tym, że dziwne i niejednoznczne zachowania ukochanych z krajów muzułmańskich automatycznie przypisuje się „złej woli”. Że kombinuje by dostać obywatelstwo, że chce się zabawić, okłamać, okraść. Owszem, zdarza się niestety, że takie wnioskowanie jest jak najbardziej słuszne.

Niemniej islamofobia i strach przed wykorzystaniem przez „wizowca” potrafi naprawdę wiele zdziałać również w raczej niewinnych sytuacjach. Jest to wręcz niesamowite, jak w oczach zakochanej i obrażonej kobiety piękny Książę z bajki w jedną chwilę potrafi zamienić się w nieuczciwego drania, w przestępce o zimnej krwi.

Lepiej jednak zabezpieczyć się – tak na wszelki wypadek – przed nieprzemyślonymi wydatkami, podpisami w dokumentach i wyjazdami, a potem dać mu szansę się wypowiedzieć i być usłyszanym. Może to wcale nie żonaty wizowiec, a po prostu szczerze zakochany facet, który zagubił się pomiędzy Wschodem a Zachodem.

Berek, kibelek…

Tym razem nie będzie ani głębokiej analizy zjawiska, ani wyciągania praktycznych wniosków. Tak, chcę się tylko podzielić 🙂

pupa dziecka w majteczkach z twarzyczką
Zaintrygowałam? 🙂 Źródło

Wychodzę z dziećmi z przedszkola i spotykam znajomą sikhijską rodzinę z Indii. Mama i tata to przemili ludzie, z którymi bardzo przyjemnie się gada o różnych rodzicielskich sprawach. Synek jest kolegą moich dziewczyn z przedszkola, a córka chodzi do pierwszej klasy naszej lokalnej podstawówki.

Zatem mówimy sobie: „O! Hello!” Nasze dzieci też coś do siebie mówią i już po dziesięciu sekundach rozpływają się w powietrzu. Są gdzieś wokół nas. Gdzieś tam. Wiemy to bo słyszymy wrzaski, tupot i chichotanie. Czasem z różnokolorowego wiru widać nogi, włosy, łokcie i pupy. Wszystko to staje się coraz brudniejsze, ale wcale się tym nie przejmujemy.

Pogadaliśmy sobie, dzieciaki pohasały, czas się pożegnać. Odważnie zanurzamy się w sam środek huraganu i dokonujemy selekcji: to moje, to nie moje. Dzieci nie chcą się rozstawać i zamierzają już „zawsze być razem”. Jakoś udaje się nam przekonać nasze pociechy, że w poniedziałek znów się spotkają. Ja peroruję po rosyjsku, moja mamo-koleżanka po pendżabsku. Przekaz jest ewidentnie ten sam sądząc po identycznej intonacji, gestykulacji i… i reakcji wdzięcznej widowni.

W drodzę do domu dziewczyny dzielą się wrażeniami po wspaniałej zabawie:

– Mamo, Asha nauczyła nas grać w dupoberka!

– W co?…

– No w dupoberka!!! Szkoda, że w przedszkolu się w to nie bawimy!

No rzeczywiście, szkoda!

A więc dupoberek. Po przeprowadzeniu krótkiego wywiadu z córkami mogę już być instruktorem tej gry. To jest taki normalny berek, tylko trzeba klepać w… no, w pupę, powiedzmy. I krzyczeć jak najgłośniej przy tym następujące rytualne słowa: „Berek, kibelek, dupka!”

Jak się łatwo domyśleć, jest to zabawa z naszej lokalnej podstawówki, a bynajmniej nie z Indii. I raczej prędzej, niż później, zawitałaby ona w nasze progi. Ja się natomiast uśmiałam uświadomiwszy sobie, że tych magicznych słów: „Berek, kibelek, dupka!” nauczyła moich polsko-rosyjskich córek nie jedna z rozbrykanych polskich koleżanek, tylko wzruszająco delikatna dziewczynka z Indii.

Moje dziewczynki bardzo lubią też chłopczyka z Wietnamu.

Z wielką niecierpliwością czekam na rozwój wydarzeń…

Głuchy telefon z dziadkiem

W jakich językach będą mówić nasze „mieszane” pociechy? Jak będziemy je tych języków uczyć? Podejmując te decyzje często zapominamy o… dziadkach.

scianabanner3

Mamy w rodzinie taką Ciocię Bożenkę. Jej jedyna wnuczka Kasia mieszka z rodzicami w Danii. Mama Kasi jest Polką, tata Duńczykiem. Kasia świetnie mówi po angielku i po duńsku, trochę zna chiński. Co do polskiego… Powiem tak: swego czasu mama Kasi postanowiła nie zawracać córce głowy swoim językiem ojczystym. I rzeczywiście, nie zawracała.

Każdy kolejny rok Cioci Bożenki niestety nie odmładza. Jej córka jest tego świadoma więc w ostatnich latach stara się często ją odwiedzać. Nieraz przylatuje razem z Kasią, a to już powód dla spotkania rodzinnego. Bywam czasem na tych spotkaniach i serce mi się kraje. To spojrzenie Cioci Bożenki, kiedy patrzy na swoją Kasię…

Nie mogą porozumieć się bez tłumacza, a za tą rolą nikt z rodziny jakoś nie przepada. Owszem, Ciocia Bożenka jest na bieżąco z najważniejszymi wydarzeniami w życiu Kasi, a Kasia również wie, co tam ogólnie słychać u babci. Ale co z tego? Ciocia Bożenka nie ma możliwości, by dowiedzieć się czym Kasia żyje, co ją fascynuje i dlaczego, o czym marzy. Nie może też przekazać Kasi najcenniejszego co ma: swojego kobiecego doświadczenia. A Kasia może i chciałaby tak móc pogadać z Ciocią Bożenką jak wnuczka z mądrą babcią… Ale niestety. Nie jest jak na załączonym obrazku.

Dziewczyna coś szepcze na ucho babci albo całuje ją.
Źródło

Jak to się stało?

Dwudziestopięcioletnia Kasia nie jest bynajmniej jedynym w swoim rodzaju dzieckiem z rodziny mieszanej, któremu nie dane było poznać języków obojga rodziców. Najczęściej powodem do podjęcia takiej decyzji jest strach, rzadziej lenistwo. Tak, najzwyklejszy w świecie strach o dziecko! Obawy, że dziecko będzie „nie takie jak inne”, że zostanie obiektem kpin w szkole, że będzie kojarzone z narodowością mamy lub taty i przez to narażone na szykany. Są też obawy innego rodzaju: że dwujęzyczność zaburzy rozwój dziecka, że będzie miało przez to problemy w szkole…

Z drugiej strony mamy modę na bezmyślne stosowanie tzw. metody OPOL: „jeden rodzic – jeden język”. Nie mam nic przeciwko tej metodzie samej w sobie, natomiast zawsze uczulam podczas konsultacji na to, że ta metoda nie jest uniwersalnym rozwiązaniem problemu dwujęzyczności. Nie wiem skąd się wzięło to przekonanie w środowisku rodziców wielojęzycznych dzieciaków! Niby wystarczy gadać z dzieckiem w swoim języku i dziecko ten język będzie miało w kieszeni, bez wysiłku i śpiewająco. A że zakres tematów, na które nasza pociecha będzie mogła z pełnym komfortem się wypowiedzieć, jest raczej ograniczony, no i co z tego? Jak będzie chciało to później doszlifuje. A w międzyczasie niech się pouczy jeszcze hiszpańskiego i japońskiego – wszystko się w życiu przyda.

Wielojęzyczna dzięwczyna się uczy języków z laptopem
Źródło

Boimy się o dziecko, albo oszczędzamy mu wyolbrzymionych kłopotów, a może zachwycamy się ideą wielojęzyczności (im więcej tym lepiej) – i za tym wszystkim nie dostrzegamy czegoś ważnego. Kogoś ważnego. Dziadków naszego skarba, żyjącego za górami, za lasami i ćwierkającego we wszystkich językach świata.

Niewidzialny dramat

A przecież dziadkowie tęskną na swoimi wnuczętami i cieszą się z każdej okazji, kiedy mogą z nimi porozmawiać. Osobiście albo przez internet, jakkolwiek. Wnuczęta dorastają gdzieś daleko i należą do innego świata. Nawet jeżeli dziadkowie mają szczęście i wnuki jakoś tam mówią w ich języku, czas i tak gra przeciwko nim. Pięciolatek dzieli się wrażeniami z zabawy w przedszkolu, do tego bogatego słownictwa nie potrzeba. Ale szesnastolatek już ma głowę pełną marzeń i projektów, obrazów i skojarzeń, skomplikowanych emocji i poważnych decyzji. Jak to wszystko ma zmieścić w języku, po który sięga jedynie rozmawiając w kuchni do kotleta z jednym z rodziców? Już lepiej nic nie mówić…

Zródło
Źródło

Dziadkowie też czują się zagubieni. Jak tu przekazać wnukom doświadczenie, wspomnienia i całokształt historii rodziny? Jak opowiedzieć o kraju, z którego wnuczek przecież pochodzi? Jak zafascynować swoim życiem? Ubóstwo wspólnego języka nie pozwala na przekazanie najważniejszych treści. I tak powoli zanika więź, a nić łącząca pokolenia wydaje się rozpływać w powietrzu.

Nie przesadzam, bynajmniej. Z moich rozmów z dziadkami wnuków mieszkających za granicą w wielonarodowych rodzinach wynika jedno: dla wielu dziadków powierzchowna znajomość przez wnuków polszczyzny to prawdziwy dramat. A jeżeli wnuczęta w ogóle nie znają polszczyzny – to często staje się to prawdziwą tragedią.

Rzecz jasna, bywa różnie. Są rodziny, w których głęboki rów nie do przeskoczenia dzieli dziadków i wnuczków mieszkających tuż obok siebie. Zdarza się, że takim rowem staje się sam fakt emigracji i nie trzeba tu żadnych zagranicznych zięców ani synowych. Ale mogą być przecież też inne, szczęśliwsze scenariusze!

Totalny brak wspólnego języka oznacza brak potencjału do nawiązania więzi. Zamiast rowu, który jednak nie zasłania widoczności i można zza niego chociaż obserwować, jest mur. Można tylko pukać w nadziei, że ktoś się odezwie. Ale ubóstwo wspólnego języka nie jest o wiele lepsze, gdyż nie pozwala tej więzi się rozwinąć. Owszem, da się rozmawiać, tylko te rozmowy przypominają zabawę w głuchy telefon.

Działamy!

Jak oszczędzić naszym rodzicom albo teściom smutku z powodu ograniczonego kontaktu z naszymi w połowie polskimi dziećmi? Oto kilka ważnych zasad.

Dziadkowie i wnuczęta może dwujęzyczne
Źródło

1. Nie poddawaj się swoim strachom!

2. Dowiedz się jak najwięcej o wpływie dwujęzyczności na rozwój dzieci.

3. Precz z kompleksami – o ile się ich ma – związanymi z własnym cudzoziemskim pochodzeniem!

4. Jeżeli wygląda na to, że obawy dotyczące potencjalnych szykan i innych mało przyjemnych rozgrywek w szkole są słuszne, warto opracować całą strategię: jak obronić dziecko przed przejawami ksenofobii i jednocześnie zaszczepić mu szacunek do mojego języka? W niektórych sytuacjach to może być trudne, ale zawsze można zwrócić się do specjalisty od dwujęzyczności albo do konsultanta międzykulturowego.

5. Systematycznie rozwijaj znajomość tych języków, w których dziecko może rozmawiać z dziadkami. Wymiana zdań na temat „jak było w szkole” to niestety za mało.

6. Warto też aktywnie angażować w operację pod tytułem „rozwój językowy naszego skarba” samych dziadków! O tym, jak to można robić, będzie następny post.

Tytułem epilogu

Nasza Ciocia Bożenka lubi, jak wszyscy się dobrze bawią przy stole. I tak zazwyczaj jest – wszak mistrzów ciętej riposty w rodzinie nie brakuje. Wyjątkiem jest Kasia. Jako jedyna nie rozumie, dlaczego reszta zrywa boki. I uśmiech Cioci Bożenki gaśnie, kiedy rzuci ona na Kasię kochające spojrzenie.

W krzywym zwierciadle piwnych butelek

Co mówią o nas etykiety na butelkach po piwie w różnych zakątkach świata?

piwo o mapaa

Wybrałam się kiedyś do sklepu po piwo. Uprzedzając pytania – dla męża. Mąż też człowiek, choć może i nie rodzina. Ale mniejsza o to dla kogo było piwo, ważne co moje oczy spostrzegły na półce z alkoholem:

piwo 1

Aż zaklaskałam w dłonie! Z kultoroznawczego zachwytu, oczywiście. Tyleż tu symboliki! I polskie barwy narodowe, i heraldyczny orzeł biały, i sama nazwa – rzec by się chciało, Imię! – „Biało-Czerwoni”, i wreszcie dość wiele obiecujący gest na tle odpowiedniego wyrazu… hm, dzioba. Cóż za heroizm! Szczerze mówiąc, nawet w mojej rosyjskiej duszy obudziła się jakaś polska, patriotyczna nuta…

Cena też okazała się być bardzo patriotyczną. Niezwyciężony polski biało-czerwony Orzeł został pokonany przez zwykłe skąpstwo, dlatego wypowiedzieć się na temat smaku trunku nie mogę. I nawet nie jestem pewna, czy tego żałuję.

Oczywiście nie mogłam się nie podzielić moim odkryciem ze znajomymi. I okazało się, że dumny, waleczny Orzeł bynajmniej nie jest skazany na samotność. Zaczęliśmy szukać po okolicy kompanów dla naszego bohatera i zebrała się całkiem imponująca piwna drużyna, rzec by można „słowiańska krata”.

A zatem. Jako pierwszy na scenie pojawił się Rosyjski Heros (Русский Богатырь)! Może nie do końca piwny, ale jak to się mówi – nie samym piwem człowiek żyje. Mimo że Rosjanin, prawdziwy chłopak śląski (szeroki w barach tralala). Do tego potężny miecz i kędzierzawa broda – oto dostojny kompan dla Orła.

piwo 2a

Lista narodowych bohaterów nie byłaby jednak pełna, gdyby zabrakło Jego – Husarza spod Wiednia. Skrzydła, lanca, koń i zbroja – pełen rynsztunek. Natomiast obecności powstańców na puszce z napojem energetycznym nie skomentuję. Tak samo jak żołnierzy wyklętych, na innej puszce.

piwo 03 olish-power

Skoro mamy już trójkę do brydża, to zastanówmy się jak będą zdobywać drogocenne trunki. W końcu jak mówi pradawne rosyjskie przysłowie (w Polsce choć nieznane słowem, to z tego co widzę, poznane doświadczeniem i historią) – ile wódki nie weźmiesz i tak dwa razy brać trzeba. Zatem Orzeł na skrzydłach, Husarz na koniu… Tylko Rosyjski Heros skromnie, na piechotkę pójdzie… choć nie! Oto na pomoc mu przybędzie pojazd:

piwo 04a tank

Nasi chłopaki nie tylko o wojaczce, dla braci mniejszych też się kufel znajdzie. Niedźwiedź też Wojtek. A Wojtek z pustymi rękami nie przychodzi (któż nie słyszał o Misiu Wojtku?)

piwo 5

I tak sobie siedzą, piwko piją, dawne czasy, stoczone bitwy wspominają, Niedźwiadka drapią pomiędzy uszami. Gdy wtem wokół powoli roztacza się i gęstnieje Moc! Jak w Gwiezdnych Wojnach. Tylko moc też taka specyficzna… słowiańska… ukraińska:

piwo 6

Tak przygotowana kompania gotowa była do rundy po knajpach z całego świata.

W Skandynawii czekała ich przykra niespodzianka – lokalnego herosa Baldura zaciukali jemiołową strzała tuż przed ich przybyciem.

piwo 7 baldur1

W Belgii ich męskie ciała oświetlił błękitny blask księżyca…

piwo 8 blue moon

Arabski Emir się zaszył (i był bezalkoholowy).

piwo 9 emir

W Afryce polska część naszej kompanii wreszcie zrozumiała, w którym baobabie mieszkał Stać i Nel.

piwo 10 Baobab

W Stanach ich przywitali Ojcowie Założyciele. Przywitali ciepło, jednak dołączyć do paczki nie chcieli. Bali się ubrudzić mankiety.

piwo 11 beer Founding Fathers Lager

Za to ostrzegli przed Indiami, gdzie do piwa na pewno dodają coś od siebie…

piwo 12 INDICA

piwo 13 indra

Postanowili sprawdzić co tam na dalekiej północy. A tam kręcili kolejną część „Szczęk” i chłopaki długo nie zabawili.

piwo 14 alaskansummer

No to do Indii! Zamiast Indry-Kunindry spotkali tam Maharadżę. Ten jednak gdy tylko zobaczył miecz Rosyjskiego Herosa, dziób Orła, lancę Husarza, zawiniątko Misia Wojtusia i Moc Ukrainy, tylko gały wywalił, i tyle było z imprezy. Zostawili go w spokoju i udali się na północ, do Mongolii – może tam znajdzie się godny pobratym?

piwo 15 maharaja

W Mongolii do klubu niepokonanych dołączył Czyngis-Chan. Ten to miał głowę…

piwo 16 chingi

Tym sposobem nasza paczka jakoś dostała się do Japonii. A tam już na nich czekali!

piwo 17 japonia 2

Kogoż oni w tej japonii nie spotkali! Samurajów na deskach, …

piwo 18 samuraj 5

…, samurajów bez desek, …

piwo 20 samurai

piwo 19 japonia 1

… oraz wesołego rybaka o wdzięcznym imieniu Jebisu.

piwo 21 japonia 3

Nie zabrakło i pięknych panienek…

piwo 22 japonia 4 devki

… a nawet dość niespodziewanych gości.

piwo 23 jakuza

A gdy nad ranem słońce miało się już ku wschodowi, usiedli razem by wspólnie degustować rodzący się dzień na tle stoków ośnieżonego Fudżi…

SN3O0028

***

A morał z tej bajeczki jest taki, że na butelkach z piwem znaleźć można wszystko. Narodowych bohaterów, symboliczne pejzaże, pola chwały, karykatury polityczne… Jedne są oczywiste w swojej wymowie, inne zupełnie niezrozumiałe bez znajomości kontekstu kulturowo-historycznego. Jedne weselą i bawią, drugie odwrotnie – wprowadzają w konsternację.

A przecież producenci piwa na etykietach butelek umieszczają dokładnie to, co przeciętny koneser tego trunku chce na nim widzieć. A to co chce widzieć, świadczy o nim samym. Innymi słowy – etykiety na butelkach to szkic naszego autoportretu. I co na nim widać? Tutaj już pozostawiam otwartym pole do rozważań.

Na koniec prośba do wszystkich – przysyłajcie mi proszę zdjęcia etykiet z piw z różnych krajów, które sprawiły na Was największe wrażenie! Ten tekst to jest oczywiście jedynie moja zabawa, zebrałam co było pod ręką i opisałam jak mi serce podpowiedziało:) A można by zrobić fajne badanie antropologiczne!

Tymczasem ja biorę się do układania materiału na artykuł o wódce…

Krótko o blogu:)

o czym blog jar-jar

Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko.

Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali.

Tymczasem, tymczasem to nie wszystko, a nasza gotowość okazuje się pozą.

Wcale nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic.

Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo.

Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami.

S. Lem, „Solaris”

Zawiłości międzykulturowej wrażliwości Cz. 2

Wkraczając do obcego świata nie jesteśmy w stanie uniknąć wartościowania go. Taka jest nasza natura i tak postępujemy z każdym nowym i dotąd nieznanym zjawiskiem. Tymczasem ową „obcość” każdy odbiera nieco inaczej. Tu rodzą się pytania: jak i dlaczego tak się dzieje? Czy jest sposób na to, żeby ocenić i zrozumieć własne reakcje?

kak u nas s mkk-4

W pierwszej części tego artykułu pisałam o modelu rozwoju wrażliwości międzykulturowej, którego autorem jest Milton Bennett (DMIS). Zgodnie z jego teorią, nasz sposób postrzegania obcości ewoluuje od postawy etnocentrycznej do etnorelatywistycznej. W poprzednim poście opisałam trzy etapy fazy etnocentrycznej: negowanie, samoobronę oraz minimalizację różnic kulturowych. Ten post będzie poświęcony kolejnym trzem etapom, tym razem fazy etnorelatywistycznej.

Nowa teoria względności

Bennett zauważył, że pożegnawszy się z etnocentrycznym spojrzeniem na obcą kulturę, człowiek zaczyna w pewnym stopniu wyznawać sformułowaną jeszcze przez starożytnych Greków zasadę pantha rei, czyli „wszystko jest względne”. Podkreślam: w pewnym stopniu! Grecy zakładali względność absolutnie we wszystkim, zwłaszcza w postawach etycznych czy kategoriach moralnych. Etnorelatywizm jednak nie ma nic wspólnego z etyką ani moralnością. Nabyty relatywizm dotyczy zupełnie czego innego, a mianowicie naszego wartościowania „Obcych” – ludzi, miejsc i obyczajów.

Dla wyjaśnienia posłużę się przykładem fotograficznym. Na pewno każdy z nas ma doświadczenie robienia zdjęć. Celujemy, naciskamy do połowy spustu migawki, ustawiamy ostrość… Wybieramy, na co ustawić ostrość: co chcemy widzieć wyraźnie, a co dalej zostanie rozmytym tłem, mglistym i tajemniczym. Odpowiednio manipulując wielkością przysłony obiektywu, możemy zaś sprawić, by wyraźnym było wszystko, co widzimy w kadrze. By nie zosało miejsca dla domysłów i wyobrażeń. Można powiedzieć, że etnorelatywizm rozpoczyna się od przewartościowania automatycznych ustawień w naszym umyśle i stopniowego zwiększania głębi ostrości. Czyniąc to, powoli zaczynamy dostrzegać coraz więcej szczegółów tła – czyli innych krajów i kultur.

Wyraźny obiekt: motylek siedzący na niebieskim kwiatku; rozmyte tło - pole niebieskich kwiatków
źródło

Przytoczę modelową historię. Tak się złożyło, że od pewnego czasu pan Kowalski jest w stałym kontakcie z Duńczykami, często lata do Danii i spędza tam dużo czasu. Może rodzinnie, może biznesowo, a może tak i tak. Nigdzie indziej jednak nie jeździ. Po jakimś czasie Polska i Dania staną się dla pana Kowalskiego krajami, które w istotny sposób różnią się od wszystkich innych. Jego „ostrość” będzie ustawiona nie tylko na Polskę, lecz również na Danię. Kultura Danii i zachowanie Duńczyków przestaną być elementami rozmytego „tła”, będą wyraźne i jasne. Panu Kowalskiemu już będzie ciężko odpowiedzieć znajomym gdzie się lepiej żyje, w Polsce czy w Danii. Polska i Dania są już „swoje”, mają swoje wady i zalety, ale to jego dom. Co innego Szwecja i ten cholerny prom ze Świnoujścia do Ystad z masą migrantów z całego świata… . Jak widzimy, etnorelatywizm pana Kowalskiego obejmie jedynie dwa kraje.

Przyjrzyjmy się też innym sytuacjom.

Paweł zatrudnił się w dużej międzynarodowej korporacji. Jego obowiązki służbowe związane są z częstymi wyjazdami do odległych zakątków świata. Od ładnych paru lat odwiedza różne kontynenty i bezpośrednio załatwia sprawy z lokalnymi kontrahentami oraz pracownikami.

Karol dostał się na studia za granicę, zamieszkał w międzynarodowym akademiku i trafił tym samym w środowisko totalnej mieszaniny kultur, języków i wyznań.

Adam ożenił się z Amerykanką, której mama jest córką włoskich emigrantów, żyjących w Nowym Jorku, zaś ojciec jest synem Kubanki i Amerykanina, ojczym – Meksykaninem, a najlepszą przyjaciółką – Filipinka. Tak się zdarza, a że globalizacja postępuje, to wcale nie rzadko.

Wszyscy trzej bohaterowie mają szansę po jakimś czasie zaobserwować zwiększanie się wspomnianej wyżej „głębi ostrości”. Tło, którym były wszystkie kraje poza swoim ojczystym, będzie co raz bardziej wyraźnym i jasnym. Powoli cały, wielki Świat stanie się bliski. Granice pomiędzy tym, co swojskie, znane i dobre, a tym co obce, niewyraźne i złe, stopniowo będą się zacierać. „Na pewno mnie okradną!” – żalił się Paweł przed pierwszym wyjazdem do Ameryki Południowej. „Z kim ona się zadaję!?” – burzył się Adam dowiedziawszy się u różnokolorowych znajomych swojej przyszłej żony. Nabierając postawy etnocentrycznej, już nie będą w podobny sposób myśleć. To, co kiedyś było źródłem domysłów i obaw, nabrawszy kształtów, zznajdzie się w harmonii z pierwszym planem. Będą zdawać sobie sprawę z rzeczywistych, konkretnych niebezpieczeństw i niedociągnięć, lecz odpuszczą sobie zarówno jałowe uniesienia, jak i bezpodstawne lęki. W przypadku tej trójki etnorelatywizm nabędzie wymiaru globalnego, będzie obejmował cały świat.

Sami swoi

Według koncepcji Bennetta, będąc w etnorelatywistycznej fazie odbierania zróżnicowania kulturowego człowiek przechodzi przez trzy kolejne etapy (trzy pierwsze etapy opisałam w poprzednim artykule). Będę je numerowała zaczynając od czwartego by nie zaburzyć oryginalnej koncepcji Bennetta.

Etap czwarty – akceptacja samego faktu istnienia odmienności kulturowej.

Czym innym jest czysto intelektualne, teoretyczne rozumienie tego, że wychowankowie różnych kultur różnią się między sobą sposobem postrzegania rzeczywistości. A czym innym jest namacalne uświadomienie sobie tego, że za każdym cudzoziemcem stoi cały odrębny świat, system wartości i skomplikowany system światopoglądowy.

Egipcjanka Doaa Elghobashy i Niemka Kira Walkenhorst na Igrzyskach Olimpijskich w Rio, sierpień 2017. źródło.
Egipcjanka Doaa Elghobashy i Niemka Kira Walkenhorst na Igrzyskach Olimpijskich w Rio, sierpień 2017. Źródło.

Znam osoby, które doskonale pamiętają moment takiego olśnienia. Owego doznania doświadczyli po pewnym czasie funkcjonowania w środowisku wielokulturowym i było to na tyle mocne przeżycie, że wyryło się w pamięci.

Od chwili owego olśnienia zaczynam inaczej postrzegać cudzoziemców. Jeżeli usiłuje przemówić w moim języku, należy mu się szacunek, a nie pogarda dla jego błędów czy niewłaściwego akcentu. Przecież mój język rodzimy jest dla niego tak samo obcy i niezrozumiały, jakim jest dla mnie jego język! Jego obyczaje, święta, wierzenia i skojarzenia nie są mniej wartościowe od moich, a moje nie są bardziej wartościowe niż jego. Mogę godzinami dumnie opowiadać o wielowiekowych tradycjach, o bohaterskich zwrotach historii i niezmierzonych osiągnięciach rodaków. Sęk w tym, że on również może godzinami opowiadać mi o swoich tradycjach, bohaterstwie i osiągnięciach i to z nie mniejszą dumą! Startujemy z tych samych pozycji.

W ten oto sposób powoli rodzi się wrażliwość międzykulturowa, a także powoli odchodzą do lamusa paternalizm i egocentryzm. Zamiast nich pojawia się ciekawość i szczere zainteresowanie obcymi. Nim się zorientujemy, zaczynają nam opowiadać i pokazywać, a my zaczynami poznawać. Nie tak na niby, tylko tak prawdziwie.

Etap piąty – adaptacja do nowej kultury

Kolejny etap Bennett nazywa „internalizacją innego światopoglądu za pomocą empatii lub zachowania”. Jak to rozumieć? Wyobraźmy sobie, że kultura cudzoziemca jest ubraniem. Na tym etapie rozwoju wrażliwości międzykulturowej jesteśmy w stanie nie tylko przymierzyć szatę cudzoziemca, ale także spojrzeć na siebie w lustrze z zachwytem oraz przeparadować w niej bez cienia skrępowania po ulicy. Mogę wyobrazić sobie, co myśli i czuje cudzoziemiec, rozumiem motywy jego działania, potrafię zachować się tak, jak on.

Źródło
Źródło

Aby to się udało musimy nie tylko wiedzieć w co się nasz cudzoziemiec ubiera, ale musimy te ciuchy po prostu mieć. Innymi słowy – potrzebujemy informacji, konkretnej wiedzy z zakresu kulturoznawstwa. Sama wiedza jednak na nic się zda, jeśli te szaty wydają nam się czymś obrzydliwym lub śmiesznym.

Przykłady? Młoda Europejka, nudystka i feministka, w podróży po krajach bliskowschodnich nie będzie świecić gołymi nogami, okryje pupę tuniką, a na głowę nałoży chustę. Do kąpieli w morzu założy zaś co najmniej szorty i t-shirt. Nie będzie w tym towarzyszyć jej irytacja, tylko szacunek i zainteresowanie: „Ach, to tak się czuje Arabka w hidżabie? Bardzo ciekawe! A jak to jest chodzić z zasłoniętą twarzą? Może by spróbować?” A mężczyźni? Zdolny do adaptacji do obcej kultury Europejczyk, który został zaproszony do Japonii na roczny kontrakt jako specjalista wysokiej klasy, nie będzie dyskutował z przełożonym, asertywnie negocjować warunków, ani na własną rękę reorganizować pracy w swoim dziale. Będzie działał jak Japończyk, żeby po japońsku zrealizować swoje ambicje zawodowe.

Jeden z bohaterów powieści pakistańskiej pisarki Kamili Shamsee „Wypalone cienie” w ten właśnie sposób przyszywa się do każdego społeczeństwa, które jest dla niego na początku obce. Wśród afganistańskich mudżahedinów jest mudżahedinem, w Stanach Zjednoczonych jest Amerykaninem. Doskonale kopiuje sposób zachowania i reakcje, rozumie logikę obcego myślenia, a mimo to pozostaje sobą: Pakistańczykiem o imieniu Reza, synem Hindusa i Japonki.

Etap szósty – integracja do obcej kultury i zdolność do przełączenia się z jednego kodu kulturowego na drugi

W odróżnieniu od wspomnianego Rezy z powieści Shamsee, który w każdym środowisku zawsze pozostawał sobą, bohater powieści Hari Kunzru „Impresjonista” każdorazowo przechodzi prawdziwą metamorfozę. Zmienia nie tylko reakcje i przyzwyczajenia, lecz również imię i osobowość. Syn bogatego tatusia, rasowy Hindus Pran Nath w ciągu kilku lat staje się, po kolei: mieszanej krwi Brytyjcyzkiem Czandrą/Robertem, Anglikiem o nieskazitelnym rodowodzie Jonathanem Bridgemanem, aż w końcu zostaje człowiekiem bez rasy i pochodzenia, a nawet bez imienia.

Rzecz jasna Kunzru, jak na powieściopisarza przystało, przerysował przypadek przełączenia kodów kulturowych. W rzeczywistości integracja kulturowa przebiega w sposób o wiele mniej drastyczny. Doświadcza tego na przykład dziecko z rodziny mieszanej, które było socjalizowane jednocześnie w dwóch kulturach. Albo drugie pokolenie emigrantów, czyli osoby, które jedną nogą stoją jeszcze w starej kulturze rodziców, ale drugą są już zanurzeni w nowej rzeczywistości. Albo też człowiek o otwartym umyśle i dużych zdolnościach przystosowawczych, który często zmienia kraje zamieszkania i nie wraca do ojczyzny. Wreszcie zagorzały pasjonata idei wielokulturowości, który świadomym wysiłkiem woli wyrwał się z kontekstu rodzimej narodowości i uczynił z siebie obywatela świata.

Tłum młodych ludzi w ukraińskich strojach ludowych, w centrum stoi czarnoskóry młody człowiek, patetycznym gestem położył rękę na piersi
„Marsz Wyszywanek” w Odessie, maj 2015 r. Zródło

Osoby takie potrafią w okamgnieniu się „przełączać” pomiędzy różnymi kodami kulturowymi. Dwie godziny temu ten przystojny mężczyzna był stuprocentowym Brytyjczykiem, typowym londyńskim białym kołnierzykiem, o perfekcyjnie opanowanych ruchach i mimice, i tak też się czuł. Teraz siedzi w dżinsach i t-shircie w małym, zadymionym pubie, pali sziszę, głośno się śmieje i aktywnie gestykuluje. Irańczyk wśród swoich. Tak samo by siedział w Teheranie z kumplami po pracy. I gdyby tak go zapytać, kim jest – raczej nie będzie w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

Uczestnicy szkoleń i kursów samego Bennetta będący na szóstym etapie rozwoju wrażliwości międzykulturowej, mówili o sobie tak:

– Jestem mostem pomiędzy znanymi mi kulturami

– Nie należę do jakiejś jednej kultury

– Nasz świat jest wielokulturowy. Nie rozumiem jak można zamykać się w ciasnych ramach tylko jednej kultury?!

Zdolność do błyskawicznego przełączania się pomiędzy kodami kulturowymi to jednak nie wszystko. Osoby takie potrafią oceniać to samo zjawisko albo wydarzenie z różnych perspektyw kulturowych jednocześnie! Gdybym była Amerykanką i Japonką jednocześnie, jak oceniłabym Hiroszimę? A Pearl Harbor? Otóż to…

Jak używać modelu Bennetta?

Jak każdy model teoretyczny, DMIS nieco upraszcza rzeczywistość. Wątpię, aby znalazło się wiele osób, które mogłyby być chodzącą ilustracją któregoś z bennettowskich etapów. Większość z nas jednak plasuje się gdzieś pomiędzy. Ale pomiędzy czym a czym – to już jest warte zastanowienia się.

Model Bennetta
Model Bennetta

Obcość i wielokulturowość są cechą świata, w którym żyjemy. Nie uciekniemy przed nimi, nawet gdybyśmy się bardzo starali. I tylko od nas zależy, czy będzie to kolejnym powodem do stresu i irytacji czy źródłem przyjemności intelektualnej i dobrego nastroju.

A więc na jakim jesteście etapie?:)

Gra o mop

Kłótnie o porządek w domu w związku mieszanym mają swoją specyfikę

lubov i shvanra banner1

Historia z życia wzięta.

Siedzisz w domu z małymi dziećmi. Sprzątasz, gotujesz, zmywasz, rozkładasz zabawki po szafkach. Sprzątasz, gotujesz, zmywasz, rozkładasz zabawki po szafkach. Sprzątasz, gotujesz… Mąż zdezerterował do pracy, bąki zbija gdy Ty nie wiesz, w co ręce włożyć. Kaszkę ze ściany zedrzeć, pociętą firankę zmieść, nożyczki schować, misia wyciągnąć z odkurzacza, do garnka wlać, z nocnika wylać (kolejności nie pomylić). I tak do wieczora. A gdy zapadnie zmrok… .

Otwierają się drzwi i wchodzi mąż. Mknie jak w amoku do lodówki, otwiera ją z impetem i zajadle czegoś szuka. W końcu jest! Gdzieś przywalona serkami homogenizowanymi, kocim żarciem, trzytygodniową zupą i schabowymi od teściowej leży samotna puszka piwa. Ruchem pełnym gracji, jakiej nie pamiętasz od czasów gdy jeszcze chodziliście do parku za rączkę, otwiera ją, robi krok do przodu… i stanąwszy na policyjny radiowóz w skali 1:43, ląduje razem z piwem na podłodze.

Prastary słowiański okrzyk bojowy, który w tym kraju rozpoczynał każde starcie od Cedynii przez Grunwald do zdobycia Monte Cassino, przeszywa mury mieszkania waszego oraz czworga innych sąsiadów. Póki jeszcze stoisz jak słup ze szmatą w ręku, do kuchni jak w wierszu Mickiewicza wbiega wasza dziatwa z okrzykiem „Tato, ach, Tato nasz jedzie!”.

Mąż jednak nie pyta „… czy tęskniłyście do Tata?”, lecz na oczach całej waszej czwórki rozpoczyna dobrze Ci znaną litanię:

– Wszędzie burdel! Jak w chlewie! Cały dzień w domu, a burdel większy niż gdy wychodziłem! No ile można! Tak trudno ruszyć cztery litery i chociaż gary ze stołu sprzątnąć, kiedy ja na rodzinę zarabiam!?

Jeżeli byłaś granatem, to mąż właśnie wyciągnął zawleczkę. Szmata z plaskiem ląduje na podłodze, nocnik na ścianie, zupa na suficie.

– A co, ja sprzątaczka jakaś jestem?!

Dalsza opowieść jest chyba zbędna. Domowe ognisko eksploduje. Jednak najciekawsze jest to, że ów scenariusz będzie aktualny nie tylko w Radomiu, z mężem Januszem w roli głównej, lecz również w Paryżu, Berlinie, Stambule albo gdziekolwiek indziej na świecie. Męski okrzyk bojowy może brzmieć w różnych językach i żeby przebrzmiał, rozlane piwo w gruncie rzeczy nawet nie jest konieczne.

Zmęczona ciężarna kobieta siedzi w kuchni w strasznym bałaganie, wokół rozrabiają pięcioro dzieci
W oczekiwaniu na męża:) (c)HeathRobbins

Kurz na półkach, śmieci na podłodze i kilka nieumytych kubków są w stanie zamienić w piekło związek zarówno z rodakiem, jak i z cudzoziemcem. Szukając ratunku i otuchy na emigranckim forum dla kobiet i obgadując mężów wszystkich istniejących narodowości, latwo dojść do następujących wniosków:

a) wszyscy faceci są tacy sami

b) sprzątenie to problem ponadnarodowy

c) czynnik kulturowy nie ma w tzw. „kwestiach bytowych” nic do gadania.

Niby oczywiste, prawda? A mimo wszystko socjologowie, antropolodzy kultury, psychologowie i nawet językoznawcy kręcą głową i mówią: „Oj, gdyby to było takie proste…” I przyznaję bez bicia, że się z nimi wszystkimi zgadzam. Ponieważ po pierwsze – w związku mieszanym działają swoje specyficzne mechanizmy, a po drugie – sprzątanie oznacza co innego w różnych zakątkach świata.

Co kraj to bałagan

Czystość i brud to kategorie kulturowe. Nie ma jednego, wspólnego dla całego świata, wyobrażenia o tym, co jest czyste, a co brudne.

W Pakistanie śmieciarzowi, który odbiera śmieci bezpośrednio z mieszkania, nikt nie poda ręki, nawet w podziękowaniu za – bądź co bądź – oczyszczenie własnego domu. Jeżeli śmieciarz poprosi o szklankę wody, dadzą mu najgorszą, pękniętą, która jest trzymana na takie właśnie okazje i której nikt z domowników nigdy więcej nie tknie. Bo się będzie brzydził brudem, z którym śmieciarz ma do czynienia na co dzień. Ale już śmietnik w przestrzeni publicznej nie jest brudem, więc nie budzi takich emocji i w zasadzie nikomu nie przeszkadza.

Śmieciarz w Karachi
Śmieciarz w Karachi, Źródło

Natomiast w Niemczech jest zupełnie odwrotnie. Chodniki myje się wodą – wcale nie tanią, – ale dostojna głowa rodziny własnoręcznie segreguje odpady w swoim domostwie i nie czuje żadnego wstrętu do śmieciarza ani szambiarza. Może nawet uścisnąć mu rękę – po zdjęciu rękawic roboczych, rzecz jasna.

Tak Niemcy, jak Pakistańczycy mają prawo uważać siebie nawzajem za brudasów. No przecież i jedni i drudzy kontaktują się z brudem i wcale im to nie przeszkadza! Brrrr….

Przykłady można mnożyć.

W Szwecji nie do pomyślenia jest chodzenie po domu w butach, nawet jeżeli jest się honorowym gościem imprezy, tymczasem w Polsce „ulicznego” brudu na podłodze tak bardzo się nie boimy. Z drugiej strony, niejeden Niemiec spokojnie podniesie i zje drożdżówkę, którą przypadkowo upuścił na chodnik. W Polsce jest raczej nie do pomyślenia, wszyscy od małego są uczeni, że nie wolno jeść z ziemi, bo jest brudna.

W Rosji przykłada się dużą wagę do mycia rąk po przyjściu do domu, potem po głaskaniu kota, a potem przed jedzeniem. W Polsce podchodzi się do tej kwestii nieco bardziej na luzie, a we Francji w ogóle nikt sobie za bardzo głowy nie zawraca regularnym myciem rąk. Francuzom najwyraźniej taki brud nie przeszkadza.

Jacy ludzie żyją w brudzie?

Szorujemy i pucujemy siebie oraz przestrzeń dookoła nas, nie zastanawiając się zbytnio nad tym, że nie zawsze nasze czynności mają racjonalne uzasadnienie. Dlaczego robimy generalne porządki właśnie przed świętami, nawet jeżeli nie zapraszamy do siebie gości, tylko sami wybieramy się w odwiedziny? Dlaczego w Zaduszki nie można pojechać na cmentarz brudnym samochodem? Przecież ci, kogo odwiedzamy, tego poświęcenia chyba i tak nie docenią. Po co stosujemy różne zabiegi i diety „oczyszczające” nasz organizm z tajemniczych toksyn, i to jeszcze często przed jakimiś ważnymi wydarzeniami? Z kolei w Rosji wiele osób koniecznie musi umyć ręce po wyjściu z cmentarza, a w Japonii bierze się przysznic, by wejść do wanny…

Rytualna oblucja w rzece Ganges w Hardiwarze w Indiach, rok dwa tysiące czternaście
Rytualna oblucja w rzece Ganges (Haridwar, Indie, 2014), Źródło

Granica pomiędzy racjonalnym, a rytualnym oczyszczaniem (się) jest bardzo płynna. Myjąc się albo sprzątając usiłujemy oddzielić siebie od brudu – zarówno tego rzeczywistego, np. błota na butach, jak i symbolicznego, np. „brudu ulicznego”.

Naszą niechęć do brudu odzwierciedla nawet język: „brudne interesy”, „nieczyste sumienie”, „nieczyste zagranie”, „wyciągać brudy”, „oczyścić atmosferę”… A kogo wyzywamy od świń? Nie tylko niechlujnego osobnika, lecz również kogoś, kto „wyrządza innym krzywdę albo zachowuje się nieprzyzwoicie”, jak podpowiada mi słownik języka polskiego. W języku angielskim z brudem kojarzy się zdrada, natomiast w arabskim – hańba.

Brud jest czymś złym, niebezpiecznym i niemoralnym. Brudu się boimy i bronimy się przed nim na wszelkie możliwe sposoby. Burzymy się, kiedy coś co należy do tej kategorii symbolicznej, wdziera się do naszego życia. I właśnie dlatego śmiejemy się nad żartobliwymi powiedzonkami w stylu „Częste mycie skraca życie”. Śmiejemy się z paradoksu!

Obcy z odkurzaczem

Czym zatem jest sprzątanie? Filozoficznie rzecz biorąc jest to zmiana stanu otaczającej nas przestrzeni. Chaos i groźny bezład przekształcamy w porządek, który daje poczucie bezpieczeństwa. A ponieważ stan wyjściowy i stan końcowy są względne, proces sprzątania również jest względny. Brud w znaczeniu symbolicznym to nieuporządkowanie, brak wyraźnej i zrozumiałej dla nas struktury, w której wszystko jest na swoim miejscu. Usuwanie brudu zaś jest egzystencjalnym aktem przywracania porządku, nadawania struktury, czynienia świata zdatnym do życia (Zainteresowanym tym tematem polecam książkę sławnej Mary Douglas o kulturowym wymiarze brudu). Natomiast techniczne szczegóły realizacji tego aktu, to już odrębne zagadnienie. Co kraj to obyczaj. Można podłogę przecierać wilgotną szmatką, a można myć ze szlaufa.

Z uporządkowaniem wiąże się też inny problem. A mianowicie – dzielimy ludzi na „Swoich” i „Obcych”. Ktoś w większym stopniu, ktoś w mniejszym, a ktoś wcale (choć są to pojedyncze przypadki o wartości kolekcjonerskiej dla antropologów). I niestety ci „Obcy” w naszej głowie zawsze są na przegranej pozycji. Między innymi, są brudni, śmierdzący i niedomyci. Jednym słowem, ciągle coś z nimi jest nie tak.

Człowiek przebrany za "Obcego" z filmu "Obcy" odkurza podłogę w sklepie
Mniej więcej tak to wygląda w niektórych przypadkach:) Źródło

Kiedy sprzątamy, usiłujemy przywrócić zaburzoną strukturę – i nie zapominajmy, że jest to nasza struktura. Swoja! Zabrudzona stała się obca, co sprawiło, że od razu poczuliśmy się niepewnie. A jeżeli za całe to wyświechtanie należy podziękować cudzoziemcowi – „Obcemu” – to próby wyperswadowania mu sprzątania po sobie urastają do rangi konfliktu międzynarodowego wartego przedyskutowania przez Radę Bezpieczeństwa ONZ. To już nie jest zwykła prośba. To jest protest przeciwko panoszeniu się „Obcego” w naszej przestrzeni, to jest nasza próba podporządkowania sobie tego „Obcego”, próba oswojenia, ujażmienia i uwięzienia go.

A w prozie życia…

Wróćmy jednak do kuchni, w której zostawiliśmy:

a) rozwścieczonego męża

b) rozlane piwo – opcjonalnie

c) szmatę na podłodze

d) zawartość nocnika na ścianie

e) zupę na suficie.

Jak pamiętamy, mąż zaczął swoją wypowiedź od okrzyku bojowego, nie zaś od „Śmiem przypuszczać, iż moja białogłowa zachwiała podstawy mojej wizji świata, wtargnęła swoją obcością w moją uporządkowaną przestrzeń, nadwerężywszy tym samym moje do niej zaufanie, i wzbudziła tym samym mój egzystencjalny niepokój. A niech się wezmę sfrustruję i na nią powydzieram!”

Mężczyzna i kobieta kłócą się przy kuchennym zlewie
„Gdzie leziesz ze swoją obcością w moją uporządkowaną przestrzeń?!” Źródło

Chylę czoła przed tym małżonkiem, który jest w stanie się zdobyć na podobną autorefleksję. Ale co się dzieje z pozostałymi? Oni również odczuwają w podobnej sytuacji pewien bliżej nieokreślony, trudny do uchwycenia i sformułowania niepokój. Odczuwają, lecz nie mogą go zdefiniować. Podkreślam, że jest to niepokój związany z samym faktem tego, że w jego niemieckiej, francuskiej, japońskiej, rosyjskiej (niewłaściwe skreślić) przestrzeni pojawił się jakiś rozdźwięk, i że ten dysonans spowodował „Obcy” – w tym wypadku ukochana żona.

Na ten specyficzny niepokój, nakładają się inne, niezależne już od narodowości partnera czynniki podsycające irytację:

– zmęczenie (facet pracował przez cały dzień, można go po ludzku zrozumieć)

– wyniesione z domu rodziców wyobrażenia o tym, jak w ogóle powinna wyglądać troska żony o męża

– ukryte gdzieś głęboko w mózgu ciągi skojarzeń typu: nie pozmywała =>  nie chce dbać o nasz wspólny dom =>  ma mnie gdzieś =>  nie kocha mnie! Zresztą, poznawcze mechanizmy konfliktów małżeńskich to osobna historia, jeszcze o tym napiszę.

Voilà!

Plan sprzątania

Klasyczny problem nieumytej podłogi u pary, siedzącej okrakiem w dwóch kulturach, staje się głębszy o kilka wymiarów i nabiera nowych perspektyw. Typowe rozwiązania proponowane przez typowych doradców (mama, teściowa czy koleżanka z placu zabaw) mogą okazać się nie tylko niewystarczające, ale paradoksalnie wręcz zaogniać konflikt.

Choć wcześniej rozpisałam się nieco na temat filozofii sprzątania, w naszym codziennym życiu przeważa jednak jego aspekt bytowy. Zakurzyło się, przetarło się – znów błyszczy! Zabrudziło się, umyło się – znów jest czysto! Jeżeli kłótnie o porządek nie przeradzają się w codzienne „porządne awantury” okraszone burzą emocji charakterystyczną dla brazylijskiego serialu, wystarczy wrzucić na luz, spróbować przestać brać to tak do siebie i… będzie dobrze!

Para przytula się w zdemolowanej kuchni
Bardzo motywujący obrazek:) Źródło

Gorzej, jeżeli pretensje męża są dla Ciebie dziwaczne, niezrozumiałe lub silnie nacechowane szowinizmem. Wtedy konieczne jest szersze ujęcie problemu. Choć pojęcia porządku i bałaganu są względne, mąż przecież domaga się czystości właśnie w jego jej wyobrażeniu. W mieszanym małżeństwie to, co brudne dla męża nie zawsze jest brudne dla żony, i odwrotnie.

Mało tego, pojęcie czystości może się także dodatnio sprzęgać z poczuciem dumy narodowej. Wtedy biada każdemu, kto podniesie rękę na tak pojmowaną „czystość”! Nie są to oczywiście sytuacje beznadziejne, jednak wymagają one od obu stron związku wejścia przynajmniej na pewien stopień etnorelatywizmu (o którym szerzej napisałam tutaj). Przestając kategoryzować partnera jako obcego, łatwiej będzie opuścić pozycję obronną i przejść do konstruktywnego działania. Jeśli pochowacie się każdy w swoim okopie jak pod Dunkierką, po kilku latach takiej wojny pozycyjnej, będziecie chcieli się już tylko rozwieść.

Wreszcie biorąc pod uwagę aspekt psychologiczny, porządek i sprzątanie same w sobie są nieistotne, a są jedynie obiektem na którym materializują się jakieś przeżycia z przeszłości. Warto o tym pamiętać gdy awantura o porządek pozostawia po sobie uczucie głębokiego żalu, poniżenia, uderza w samoocenę i w ostatecznym rozrachunku – odbiera radość z życia. Jeżeli kochający się dotąd małżonkowie są gotowi poddawać się wzajemnie wyrafinowanym torturom z powodu nieumytej patelni (i nie mam na myśli BDSM), znaczy że najwyższy czas zaprowadzić się za rączkę do terapeuty rodzinnego.

Niestety, łatwo się to wszystko udaje posegregować jedynie w modelowem małżeństwie mieszanym, które istnieje tylko w teorii. W praktyce każdy z trzech aspektów konfliku o sporzątanie – bytowy, antropologiczny i psychologiczny, są ze sobą starannie wymieszane, tworząc istny koktail Mołotowa. Który wystarczy podpalić, rzucić… i podziwiać fajerwerki!

Mały meczet w prerii

Meczet, który wynajmuje pomieszczenie w budynku kościoła. Imam, którego najlepszym przyjacielem jest anglikański pastor. Lokalna społeczność muzułmanów, których największym problemem jest to, że ich imam goli brodę.

little_mosque_up

Właśnie obejrzałam do śniadania kolejny odcinek kanadyjskiego sitkomu Mały meczet w prerii (Little Mosque on the Prairie). Komediowy serial o muzułmanach na Zachodzie! Nawet nie podejrzewałam, że coś takiego w ogóle może istnieć.

Mało tego, pomysłodawczynią i scenarzystką tego cudu jest kanadyjska muzułmanka pochodzenia pakistańskiego, Zarqa Nawaz. Urodzona w Londynie córka emigrantów z Pakistanu, jako kilkulatka przeprowadziła się z rodziną do Kanady. Dorastała w strasznym rozdarciu pomiędzy pakistańską wersją islamu praktykowaną przez jej matkę oraz zlaicyzowanym kanadyjskim chrześcijaństwem. W końcu zaczęła prowadzić samotną walkę zarówno z mitami na temat „prawdziwego islamu” pokutującymi w środowisku muzułmańskim, jak i ze stereotypami kanadyjczyków na temat emigrantów-muzułmanów.

Sposobem na odreagowanie został kompletnie szalony pomysł na seriał: młody prawnik, muzułmanin, odkrywa w sobie powołanie, rzuca zawód, kończy studia teologiczne i przeprowadza się z Toronto na przepraszam kompletne zadupie, by prowadzić mały meczet. Lokalna społeczność muzułmańska liczy parędziesiąt osób, wśród których są zarówno skrajni konserwatyści, mentalnie żyjący w XIV w., jak i współcześni dobrze wykształceni ludzie. Salę na meczet wynajął im pastor, który ma kryzys finansowy ze względu na brak wiernych. Reszta mieszkańców traktuje swoich muzułmańskich sąsiadów z wielką rezerwą, ale chętnie żywi się w knajpce prowadzonej przez afrykankę w hidżabie.

little mosque priest crop

Pomysł, rzeczywiście, szalony, ale inwestorzy się znaleźli! I się zaczęło…

Sąsiedzi Zarqi szybko się połapali, skąd ona brała postacie swoich bohaterów i strasznie się obrazili. Nieznajomi muzułmanie mieli pretensje o to, że Zarqa nie przedstawia lukrowanego obrazku, tylko realne problemy i kurioza. Widzowie spoza kręgu islamskiego byli zszokowani, że meczet mieści się w kościele i że imam z pastorem wyręczają się nawzajem w rozwiązywaniu problemów z własnymi wiernymi. Skandal się nakręcał… a seriał stawał się co raz bardziej popularny.

little mosque barrier 1

Islamski świat kojarzy się z czymkolwiek oprócz seriali komediowych wyświetlanych w telewizji krajów zachodnich w prime-time. Muszę przyznać, że i mi towarzyszyły mieszane uczucia, kiedy wpisywałam po raz pierwszy w wyszukiwarce YouTube: „Little Mosque”. Spodziewałam się odsłonięcia jakichś „tajemnic”, miałam uczucie przekroczenia bariery pomiędzy światami. Jednocześnie byłam pewna, że zobaczę coś strasznie tendencyjnego, że zmarnuję dwadzieścia parę minut (tyle trwa poszczególny odcinek) na oglądanie jakieś propagandy, albo antypropagandy, w każdym razie, jakichś obrazków naszpikowanych po brzegi ideologią, nieważne już jaką.

little mosque christmas

Nie sprawdził się w pełni ani pierwszy punkt, ani drugi. Owszem, można powiedzieć, że seriał jest w pewnym sensie tendencyjny. Scenarzystka robi wszystko by pokazać, jak niedorzeczne i głupie są wzajemne uprzedzenia muzułmanów i chrześcijan (w danym przypadku – anglikanów). Ironizuje nad społecznymi fobiami zarówno jednych, jak i drugich i mimo że stara się zachować równowagę, nie zawsze jej się to udaje. Podkreśla, że „islam to religia wybaczenia”, a ilustracją temu ma służyć postawa głównego bohatera, młodego imama, odważnie zmagającego z humorami i harakterkami reszty bohaterów różnych wyznań.

little mosque basen

Okazało się też, że scenarzystka otwarcie zbija się prawie w każdym odcinku właśnie z takiego zachodniego podejścia do islamu jako enigmatycznego i egzotycznego nie wiadomo czego. Ewidentnie, jej samej dało to mocno w kość… Zatem celowo wpisuje „muzułmańskość” swoich bohaterów w kanadyjską rzeczywistość XXI w., i wygląda to bardzo organicznie. Oglądając te odcinki, można obalić wiele własnych stereotypów, dowiedzieć się na temat islamu w ogóle oraz konkretnych problemów, z którymi borykają się muzułmanie w świecie zachodnim, niejako „nieprzystosowanym” do praktykowania islamu.

ammar-prairies-2

Zawiłości międzykulturowej wrażliwości Cz. 1

Wkraczając do obcego świata nie jesteśmy w stanie uniknąć wartościowania go. Taka jest nasza natura i tak postępujemy z każdym nowym i dotąd nieznanym zjawiskiem. Tymczasem ową „obcość” każdy odbiera nieco inaczej. Tu rodzą się pytania: jak i dlaczego tak się dzieje? Czy jest sposób na to, żeby ocenić i zrozumieć własne reakcje?

twarze2-1-1

Dawno, dawno temu przyjechałam z koleżanką do Warszawy na roczny staż naukowy i po raz pierwszy w życiu przekroczyłam próg akademika międzynarodowego. Pierwszą osobą, którą zainteresował przyjazd dwóch młodziutkich blondynek z gigantycznymi walizkami, był Afrykańczyk z Gwinei. Powiedzmy, że miał na imię Madu. Przez pierwsze dni Madu był nami zafascynowany i prawie nie opuszczał naszego pokoju. Interesowało go wszystko: jak żyjemy, co jemy, jakie rzeczy przywiozłyśmy i po co, jakie mamy rodziny, czym jeździłyśmy na uczelnie i tysiąc innych niuansów naszego życia w Moskwie. Szybko obrosłyśmy też w znajomości słowiańskie. Teraz Madu mógł do woli pytać o wszystko również Białorusinów i Ukraińców, którzy się przewijali przez nasz pokój.

Zabawnym i pouczającym było śledzenie reakcji moich sąsiadów pochodzących z różnych państw postradzieckich, na afrykańskiego kolegę. Jedni bez skrępowania warażali swoje przerażenie, drudzy po prostu starali się ignorować nieznane niebezpieczeństwo w postaci towarzyskiego Madu. Byli też tacy, którzy nieudolnie odgrywali odwagę i akceptację, lecz przy pierwszej możliwości wychodzili „na pięć minut” i bynajmniej prędko nie wracali. Madu częstował nas własnoręcznie ugotowanym według tradycyjnego przepisu gwinejskiego ryżem, ale prawie nikt nie chciał tknąć tego egzotycznego dania. A szkoda, to było szalenie smaczne! Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tylko jedna dziewczyna potrafiła się zdobyć na systematyczne okazywanie Madu uprzejmego zainteresowania jego życiorysem. Razem z inną dziewczyną, czyje zainteresowanie było całkiem szczerym, stanowiły wyjątek z całego towarzystwa. Teraz, po wielu latach, rozumiem, co wtedy rozgrywało się na przestrzeni naszego piętra. Dla każdego z nas spotkanie z Madu było pierwszym doświadczeniem prawdziwej, namacalnej obcości. Pierwszym w naszym życiu spotkaniem z kosmitą. Nasze reakcje na „ufoludka” świadczyły jednak o nas samych.

Spotkanie z obcością – czyli co?

Mówiąc o spotkaniu z obcością, mam na myśli przede wszystkim bezpośredni kontakt z cudzoziemcami oraz zagraniczną rzeczywistością. Zdaję sobie sprawę z tego, że stresującym „nieznanym” może być w gruncie rzeczy cokolwiek, w zależności od typu osobowości. Zostawiam jednak te sprawy psychologom. Proponuję natomiast przyjrzeć się ciekawym pomysłom socjologów i specjalistów w dziedzinie komunikacji międzykulturowej.

Amerykański naukowiec Milton Bennett, założyciel Ośrodka Badań nad Rozwojem Międzykulturowym (Intercultural Development Research Institute), opracował skalę do oceny stosunku danego człowieka, po pierwsze, do samego faktu odmienności kulturowej, i po drugie, do konkretnej sytuacji międzykulturowej, której doświadczył. Ściślej mówiąc, Bennett opracował model, który pokazuję, w jaki sposób zmienia się postrzeganie przez człowieka obcości jako takiej. Okazało się jednak, że ten model świetnie się spisuje jako narzędzie diagnostyczne i dydaktyczne. Obecnie tak zwana skala Bennetta jest aktywnie wykorzystywana przez trenerów i szkoleniowców, którzy uczą skutecznej komunikacji międzykulturowej w biznesie i życiu prywatnym.

Co możemy zmierzyć za pomocą skali Bennetta?

Bennett nadał swojemu modelowi nazwę «Developmental Model of Intercultural Sensitivity» (DMIS) i wprowadził w ten sposób do obiegu naukowego pojęcie intercultural sensitivity. Najlepiej na język polski to się tłumaczy jako wrażliwość międzykulturowa. Lecz co konkretnie to oznacza? Nie, nie chodzi tu o sentymentalność panienki, której łzy na oczy napływają na widok ciemnoskórego kilkulatka. Nie chodzi również o artystyczną duszę pana, który przez kilka dni chodzi roztrzęsiony po przypadkowym spotkaniu w muzeum grupy japońskich turystów z kamerami. Chodzi o ogólne rozumienie samego zjawiska wielokulturowości i, co za tym idzie, o stopień otwartości albo zamknięcia na obcy kontekst kulturowy.

Etnocentryzm i etnorelatywizm

Bennett uważa, że człowiek zmieniając swoje nastawienie do obcości, reprezentuje kolejno dwa różne sposoby postrzegania rzeczywistości: etnocentryczny i etnorelatywistyczny.

Etnocentryzm zakłada, że wszystkie zjawiska oceniamy przez pryzmat naszego własnego kodu kulturowego. Jest to myślenie w kategoriach binarnej opozycji: „My” – „Oni”. W porównaniu z „naszym, swojskim” to „ich, obce” zazwyczaj wypada blado, chociaż są wariacje.

Etnorelatywizm to coś kompletnie innego.

Wiem, że większość zachowań jest uwarunkowana kulturowo. To do czego ja jestem przyzwyczajony, może równie dobrze szokować osobę z innej półkuli. Moja kultura nie jest wzorcem uniwersalnym, jakkolwiek to nie byłoby dla mnie przyjemne. Inne kultury też mają swoje wartościowe elementy, warte zapożyczenia.

Mniej więcej tak rozumuje człowiek o myśleniu etnorelatywistycznym.

Zmiana sposobu myślenia nie zachodzi w ciągu pięciu minut. Jest to proces bardzo złożony i rozległy w czasie, uzależniony również od konkretnych okoliczności.

„Świat to ja”

Według koncepcji Bennetta, faza etnocentryczna składa się z trzech etapów, które następują jeden po drugim.

Etap pierwszy – negowanie samego istnienia jakichkolwiek różnic kulturowych.

kak u was s mkk

Różnice kulturowe? A co to? I na co mi to? Żyję w swoim hermetycznym świecie i ani myślę o żadnych tam zagranicach. A jak już zdarzy mi się czasem wylądować na obczyźnie, jestem albo w wymuszonej na mnie delegacji, albo na wakacjach w hotelu z własną plażą. Nie palę się do łażenia po mieście. Raz się przejść, upewnić się, że ten sam brud, co u nas, znaleźć knajpę z dobrym swojskim jadłem i zaszyć się w hotelu. I tak wszystkie miasta są takie same. I kraje. I ludzie. I w ogóle, wszystko wszędzie jest w gruncie rzeczy takie same.

Człowiek unika jakiegokolwiek kontaktu z realiami innej kultury, dokłada wszelkich sił, by siebie odizolować od powiewu innego świata. Co ciekawe, w ten sposób często zachowują się również osoby mieszkające za granicą! Zamknięte emigranckie „miasteczka” tworzą ludzie gotowi poświęcić wszystko, by odtworzyć w nienaruszonym stanie kawałek swojej ojczyzny i zabezpieczyć go przed jakimkolwiek zniekształceniem. Komiczna strona takiego zachowania pokazana jest w filmie Moje wielkie greckie wesele.

Etap drugi – samoobrona.

kak u was s mkk-3-1

„Od wewnątrz” ten sposób postrzegania innej kultury wygląda mniej więcej tak:

Przed obcością nie da się uciec (niestety!). Wśród znajomych, sąsiadów i kolegów z pracy są cudzoziemcy i innowiercy – kontakty z nimi są nieuniknione. Informacja o tym, jak się żyje w innych krajach, dochodzi zewsząd. Trudno nie zauważyć pewnych odmienności pomiędzy tym, jak jest „u nas” i „u nich”. I to wszystko trzeba jeszcze jakoś zaszufladkować!

Na szczęście, jest stary dobry podział na Swoich i Obcych, który znacznie ułatwia zadanie. Swoich zawzięcie bronimy, przeciw Obcym zaś wytaczamy najcięższą broń, przynajmniej w intymnym świecie własnych refleksji. Człowiek nabiera przekonania, że „My” jesteśmy lepsi, bardziej rozwinięci, „Oni” natomiast są śmieśni i żałośni w swoim niedorozwoju cywilizacyjnym, a może nawet skupiają w sobie wszystkie istniejące skazy moralne. O tak, „My” moglibyśmy „Ich” wiele nauczyć, ale „Oni” są tak głupi i zepsuci, że nie rozumieją swego szczęścia i z oburzeniem odrzucają „nasze” dobre rady. Ba! Nawet ośmielają się bezczelnie wyskakiwać do nas ze swoimi!

Zdarza się, że w tym podziale na lepszych i gorszych Swoi i Obcy zamieniają się miejscami. Ciekawym przykładem takiej postawy jest „pan Mirek”, konduktor w pociągu Berlin-Warszawa, opisany przez Steffena Möllera w książce Berlin-Warszawa-Express. Pociąg do Polski. „Pan Mirek” zachwyca się Niemcami i przy każdej okazji porównuje ten kraj z Polską, oczywiście na niekorzyść własnej ojczyzny.

Podział na Swoich i Obcych, niestety, często wiąże się z agresją, która musi znaleźć jakiś wyraz. Stąd pisanie złośliwości w internecie, zjadliwe ucinki pod adresem znajomych obcokrajowców, a w skrajnim wypadku wręcz rękoczyny.

Etap trzeci – minimalizacja skali i znaczenia różnic kulturowych.

314_1

„Eeee tam! Wszyscy jesteśmy ludźmi”

Oto motto tych, których odbieranie międzykulturowości znajduje się na trzecim etapie fazy etnocentrycznej.

Wszyscy jemy, śpimy, kochamy, umieramy. Wszyscy mamy takie same wartości, marzenia, dążenia i lęki, tylko inaczej je formułujemy. Jesteśmy ludźmi! Z tej samej planety przecież! Te wszystkie zwyczaje-obyczaje, tradycje, religię i takie tam to tylko cieniusieńska warstwa zewnętrzna. Pod niej niczym się nie różnimy. Grunt to życzliwość i otwartość, a dogadać to się zawsze da.

Piekny światopogląd. Wydawało by się, że gdyby wszyscy mieli takie podejście, świat wyleczyłby się z wojen, konfliktów i kryzysów gospodarczych. Ale czy aby na pewno? Wszak nie bez powodu profesor Bennett klasyfikuje ten sposób myślenia jako etnocentryczny.

Otóż to. Twierdząc, że wszyscy ludzie na ziemi wyznają te same wartości, człowiek zakłada, iż są to… jego wartości. Wartości jego własnej kultury. Dlaczego? Najczęściej dlatego, że innych wartości po prostu nie zna, jakoś nie miał okazji, by się zaintersować ani dowiedzieć. Albo coś tam jednak wie, tylko w głowie mu się nie mieści, że takie bzdury i niedorzeczności dla kogoś mogą być wartościami z prawdziwego zdarzenia. W efekcie człowiek nie jest w stanie otworzyć się na obcość, mimo że w pełni uświadamia istnienie różnorodności kulturowej.

Nie chce mi się przywoływać smutnych przykładów z rzeczywistości. Posłużę się zatem literaturą science fiction, która na potęge wykorzystuje ten wątek.

Słynny Ijon Tichy z „Dzienników Gwiazdowych” Stanisława Lema zetknął się w czasie swojej ósmej podróży z podobną znieczulicą ze strony członków Zgromadzenia Plenarnego Organizacji Planet Zjednoczonych. Osiągnięcia i istota ludzkości, z których Ijon był dumny, zostały podważone przez przedstawicieli innych ras kosmicznych. Nie, nie dzielili na Swoich i Obcych, byli jak najbardziej świadomi różnorodności, wszak delegaci zjechali się z całej galaktyki! Po prostu patrzyli na gatunek Homo Sapience wyłącznie z perspektywy własnych kanonów piękna i wartości: „Żadna aberracja nie hańbi”.

A Robert Sheckley w krótkim opowiadaniu „Potwory” wyobraził sobie skutki nieporozumienia etnocentrycznego, do jakiego może dojść mimo początkowej dobrej woli wszystkich uczestników kontaktu. Nie chcę nikomu odbierać przyjemności przeczytania tego opowiadania więc nie zdradzam fabuły. Powiem tylko, że do wielkiego zamieszania doprowadziło właśnie to, że jeden z tubylców przyznał przybyszom z Ziemi prawo do innych obyczajów – tylko ta rzekoma „inność” nie wyszła jednak za ramki zwyczajów tubylców. Co z tego wyszło? Wzajemne oskarżenia o niemoralność, a jakże.

Romantyzowanie odmienności kulturowych albo zachwycanie się obcą kulturą aż do egzaltacji to jeden z wariantów bennettowskiego etapu trzeciego. Paręset lat temu nastawieni w ten sposób młodzi ludzie organizowali ryzykowne wyprawy „do dzikusów” i przywozili z dalekich stron cenne materiały etnograficzne lub ginęli z rąk swoich „niesamowitych tubylców”. Teraz, w XXI w., romantycy od międzykulturowości przemierzają odległe krainy autostopem w reżymie „flow” i dzielą się powierzchownymi obserwacjami w blogach. Albo rzeczywiście zatapiają się w fascynującej ich kulturze, stają się specjalistami, często decydują się na emigrację i prędzej czy później, w sposób nieunikniony, przechodzą na inny sposób postrzegania świata – etnorelatywistyczny.

Ale o tym – w następnym poście!:)

Nasza z blogiem historia

Dla tych, którzy chcą więcej się dowiedzieć o mnie i o etapach powstawania tego blogu

vypusknica_mgu_t_wojtas_2

Zacząć należy od stwierdzenia faktu, że Rosjanka studiowała w Moskwie polonistykę. Jest to marginalny kierunek studiów, chociaż nie najrzadszy. W porównaniu z powiedzmy filologią bułgarską czy słowacką polonistyka prezentuje się całkiem nieźle.

Polska była egzotyką, a egzotyka mnie pociągała od chwili, gdy wkroczyłam w wiek nastoletni. Co czekawego mogła mi zaproponować oblegana wówczas anglistyka, jak ja jeszcze jako piętnastolatka zrobiłam First Certyficate z najwyższą oceną? Teraz chciałam uczyć się jakiegoś nowego języka od zera, żeby było ciekawiej. Co mi tam modna iberystyka, jak hiszpańskie piosenki Ricky’ego Martina słychać było z każdego okna? Filologia włoska? Już lepiej, ale we Włoszech byłam, a więc niespodzianka zepsuta. Studia skandynawskie? Tam jest zimno i w ogóle, cała ich mitologia była za bardzo brutalna jak na moje dziewczęce gusta.

Na tym tle slawistyka wyglądała naprawdę atrakcyjnie. Niby blisko i swojsko, a jednak tajemniczo i pociągająco. Wyobraźnia rysowała mi niedostępne knieje z pogańskimi ołtarzami na każdym kroku… Parujące nieprzebyte mokradła, nad krótymi roznoszą się pozaziemskie przeciągłe odgłosy… Powstające z oparów przerażające półprzezroczyste postacie o długich włosach… Studia muszą być z dreszczykiem – tylko tak! Do tego doszły mające już zupełnie inny charakter skojarzenia z Polską: Warszawa, Chmielewska, „Studnie przodków”, rodzinne legendy o przodku-powstańcu (które, jak się później okazało, miały mało wspólnego z rzeczywistością, ale swoją rolę odegrały) i perspektywa współpracy z biurem turystycznym, do czego znajomość polskiego bardzo by się przydała. W ten sposób na początku nowego tysiąclecia zostałam studentką polskiej filologii na Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym i zaczęłam poznawać nieznany ląd.

Na trzecim roku znowu poczułam ten dreszczyk i zachorowałam na komunikację międzykulturową. Z tego właśnie powodu wymyśliłam sobie bardzo specyficzny temat pracy magisterskiej – o nieporozumieniach Polaków i Rosjan na gruncie odnienności kulturowej. Dopiero dziesiaj, mając za sobą siedmioletnią męczarnię z doktoratem o tym samym – prawie – tytule, potrafię ocenić, jak ambitne i jednocześnie naiwne było to posunięcie. Chciałam pisać o kontrastach kulturowych, ale nie wiedziałam, co do czego należy porównać! Poza tym, z wielkim zdziwieniem odkryłam, że w zakresie dostępnej dla mnie literatury nie ma ani jednej książki o typowo polskiej mentalności, ani o modelach zachowania. Moja ówczesna promotorka, wspaniały naukowiec i pedagog prof. dr hab. Wiktoria Krasnych wysłuchała moich wyżaleń i powiedziała, dosłownie:

– Moja droga, ale cóż to za problem! Jeżeli książki, którą chce się przeczytać, jeszcze nikt nie napisał, trzeba ją napisać samemu!

Osłupiałam, ale kiedy doszłam do siebie, pomyślałam, że coś w tym jest. Skorzystałam więc z okazji i odważnie pojechałam na rok do Warszawy. Przeszłam dość dużą selekcję i dostałam roczne rządowe stypendium na staż naukowo-badawczy w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego (dalej będę nazywać to niesamowite miejsce IEiAK UW). Wykorzystałam ten czas, by odetchnąć trochę od mojej ukochanej filologii i jednocześnie zgromadzić materiał do pracy magisterskiej. Chodziłam na wykłady z etnografii i historii krajów Afryki, Azji i innych tak zwanych „społeczeństw pozaeuropejskich”, uczyłam się suahili i zawzięcie czytałam wszystko, co biblioteka uniwersytecka miała do zaoferowania w zakresie teorii komunikacji międzykulturowej. Czytałam polskie gazety i książki, obserwowałam prawdziwych Polaków w ich środowisku naturalnym i podsuwałam ludziom ankiety do wypełnienia. W IEiAKu wytłumaczono mi, że to co robię to nie jest byle co, tylko badania terenowe. Tak więc siedziałam „w terenie”, jak Malinowski na Wyspach Trobriandzkich, i badałam sobie instytucje kultury tubylców.

badania_warszawa_t_wojtas

Po roku wróciłam do Moskwy i napisałam pracę magisterską na sto stron nie licząc bibliografii, na której widok recenzent mi zbladł. Owszem, wiele się dowiedziałam na temat Polaków, ale to niestety nie zaspokoiło mojego głodu wiedzy i zrozumienia. Narkotyk pracy badawczej już krążył w mojej krwi. W ten oto sposób, po różnych przygodach, zostałam doktorantką w IEiAKu.

C.d.n.

Typowo nietypowi

Być w związku z cudzoziemcem i nie zauważyć jego odmienności kulturowej. Niemożliwe? A jednak!

typowi_nietypowi_1

Zwróciłam na to uwagę, kiedy robiłam pierwsze wywiady do doktoratu. Rozmawiałam wtedy z parami mieszanymi, przeważnie polsko-rosyjskimi, ale nie tylko. Zbierałam materiał o wzajemnej adaptacji kulturowej w związku i o problemach z tym związanych. Niespodzianki zaczęły się już na samym starcie.

„Podczas wywiadów czasem dochodziło do wręcz absurdalnych sytuacji”

Pytam o to, jak to jest, dzielić życie z cudzoziemcem. I co słyszę? Co druga para kręci głową i zawzięcie neguje istnienie jakichkolwiek różnic kulturowych pomiędzy nimi. Tak starannie, że na początku naprawdę w to wierzę. Wierzę również wywiadom dziennikarskim, które czytam w prasie, wierzę wypowiedziom na forach internetowych. Wierzę, ale nie jestem w stanie zrozumieć. Nie ma różnic kulturowych pomiędzy Polakiem a Niemką? Nie ma żadnych różnic kulturowych pomiędzy Polką a Koreańczykiem?

Podczas wywiadów czasem dochodziło do wręcz absurdalnych sytuacji. Dziesięć minut wcześniej moi rozmówcy jednogłośnie przekonywali mnie, że nie odczuwają żadnych różnic kulturowych, że te różnice w ogóle nie istnieją, że to jakieś nieporozumienie, przecież wszyscy są przede wszystkim ludźmi, a już w drugiej kolejności, powiedzmy, Polakami i Francuzami. A teraz wyraźnie – w mojej obecności! – denerwują się na siebie: „u was to tak”, „a u nas to siak”.

 Zrozumiałam, że coś tu jednak nie tak i zmieniłam strategię. Zaczęłam na początku rozmowy pytać ogólnie o cechy specyficzne narodowości moich rozmówców. Dopiero nasłuchawszy się opowieści o tym, że Rosjanie są tacy a tacy, a Polacy to robią to i to, pytałam: to jak sobie państwo z tym radzą? I… zazwyczaj zapadała krótka cisza, po czym przebrzmiewały sakramentalne słowa: „Ale on jest takim nietypowym Rosjaninem, to wszystko co powiedziałam, jego w ogóle nie dotyczy!” I dalej – dobrze już mi znany refren: „Między nami nie ma żadnych różnic kulturowych, tak samo myślimy, tak samo działamy”.

„W uczuciowych związkach międzynarodowych są sami nietypowi Koreańczycy i Japonki, nietypowi Amerykanie i Szwedzi, nietypowi Rosjanie i Ukraińcy”

Iluż tych „nietypowych” poznałam, prowadząc badania! O ilu „nietypowych” przeczytałam! W uczuciowych związkach międzynarodowych są sami nietypowi Koreańczycy i Japonki, nietypowi Amerykanie i Szwedzi, nietypowi Rosjanie i Ukraińcy. W książkach innych badaczy spotkałam te same obserwacje. Polki masowo żyją z nietypowymi Niemcami, a Polacy dzielą dach nad głową z Wietnamkami, które co prawda mówią po wietnamsku, ale w żaden inny sposób nie manifestują swojej wietnamskości. To samo, ma się rozumieć, dotyczy również niemieckich i wietnamskich teściowych…

High angle view of a businessman standing amidst businesspeople

Tak więc, będąc w związku mieszanym, stanowczo zaprzeczamy istnienie jakichkolwiek różnic i, co za tym idzie, zgrzytów kulturowych w rodzinie. Przyparci do muru, oświadczamy, iż nasz „egzotyczny” partner tylko wydaje się egzotycznym, bo jest „nietypowym” przedstawicielem swojego narodu. Czyli całkiem swojski. To zjawisko tak bardzo rzuca się w oczy badaczom, że zostało tematem rozważań naukowych. AmerykaniePaul C. Rosenblatt, Terri A. Karis i Richard R. Powell szczegółowo omówili negowanie odmienności kulturowych w książce o rodzinach międzyrasowych. Doszli do wniosku, że jest to mechanizm obronny, który bezwiednie jest stosowany przez większość par mieszanych. Zachwyt egzotyką charakterystyczny dla początku znajomości z budzącym ciekawość cudzoziemcem z czasem mija. Po ustabilizowaniu się w związku, nawet najbardziej nietuzinkowym, ludzie zazwyczaj chcą już budować własną normalną codzienność, już nie chcą tak bardzo się wyróżniać. Bycie w centrum uwagi wszystkich napotkanych osób na dłuższą metę jest bardzo uciążliwe, chyba że ma się odpowiedni charakter. Nawet celebryci, których zawód polega na byciu znanym, w pewnym momencie mają tego dosyć i zaczynają aktywnie bronić swojej prywatności. Tak samo osoby tworzące rodzinę z cudzoziemcem nadają przekaz, który Rosenblatt, Karis i Powell sformułowali jako „nie jesteśmy wyjątkowi”. Jesteśmy tacy sami jak każde inne małżeństwo, nie dzielą nas żadne specyficzne różnice, nie ma o co nas pytać, nie ma co wchodzić w butach w nasze życie prywatne i zadawać idiotyczne pytania! Jeżeli natomiast te różnice jednak są zbyt oczywiste i nie da się tak po prostu je zanegować, na scenę wkracza argument o „nietypowości” partnera.

„Osobiście uważam takie podejście za bardzo niebezpieczne”

Owszem, podczas wywiadu czasem się trochę ściemnia, bo kto by przed obcym z dyktafonem się spowiadał! A jednak przekonałam się, że w wielu przypadkach ta postawa była najzupełniej szczera.

Osobiście uważam takie podejście za bardzo niebezpieczne zarówno dla relacji w związku, jak dla własnej integralności psychicznej i emocjonalnej. Budujemy sobie iluzję, która stwarza poczucie bezpieczeństwa, ale stajemy się przez to bezbronni przed rzeczywistością. Skonstruowany w ten sposób domowy światek jest bardzo kruchy, i może go zburzyć najdrobniejsza zmiana. Wystarczy, że wymagający już opieki teściowie przeprowadzą się na starość ze swoich odległych (albo nawet i bliskich geograficznie i kulturowo) stron do nas. W sposób nieunikniony wypełnią wtedy nasz dom tą obcością, na którą tak starannie zamykaliśmy oczy i będziemy na to zupełnie nieprzygotowani.

typowi_nietypowi_3

Druga rzecz to więź z partnerem, która jest tym głębsza i mocniejsza, im lepiej siebie nawzajem poznajemy. Nigdy do końca nie zrozumiemy reakcji i skojarzeń najbliższej nam osoby, jeżeli nie zadamy sobie trudu zmierzyć się z obrazem świata, w którym została wychowana. Nie z ułamkiem, który leży na powierzchni, tylko z całokształtem innego modelu społeczeństwa, ze wszystkimi ciemnymi jego stronami, które nasz partner może sam chciałby usunąć w cień.

Ale to też nie jest wszystko. Odrzucając „obcość” partnera i jego rodziny, pozbawiamy siebie wielkiej przyjemności i wspaniałej zabawy! Jeden z moich znajomych powiedział kiedyś, że gdyby miał taką moc, zrobiłby małżeństwa mieszane obowiązkowymi. „To otwiera na inny świat, niesamowicie poszerza horyzonty! Dostałem w prezencie zupełnie za darmo, bez studiowania filologii itd., całą inną kulturę, cały inny świat!” – tak powiedział o sobie. Przekonani o „nietypowości” naszych ukochanych cudzoziemców, wyrzucamy do śmieci zawartość pięknie zapakowanego prezentu i próbujemy cieszyć się z opakowania.

„Czy nie jestem zbyt niesprawiedliwa w swoim osądzie?”

Pisząc to, zastanawiam się, czy nie jestem zbyt niesprawiedliwa w swoim osądzie. Czy partnerzy tych wszystkich „nietypowych” Niemców, Amerykanów i Koreańczyków nie mają przypadkiem racji? Przecież każdy człowiek jest inny, a uwarunkowania kulturowe nie są sztywną matrycą produkującą identyczne jednostki. W końcu schematy wyniesione z domu można świadomie odrzucić. Poza tym, z biegiem lat partnerzy upodobniają się do siebie. Może ten „nietypowy” Holender ma tyle doświadczenia wielokulturowego, jest tak elastyczny, że rzeczywiście potrafił się skutecznie spolonizować? Może ta Czeszka od wczesnego dzieciństwa przeprowadzała się z rodzicami z kraju do kraju i ma we krwi mozaikę kultur i tożsamości? Może! Oczywiście, że może. Takie osoby barwnie opowiadają, jak przekształcał się ich model kulturowy, a – co ciekawe – ich partnerzy dumnie mówią o dzielących ich odmiennościach. W leksykonie tych ludzi nie ma słowa „nietypowy”, oczywiście w kontekście pochodzenia. Oni już dawno rozłożyli wszystko na czynniki pierwsze i doskonale wiedzą, jakie elementy i w jakich proporcjach tworzą unikalną „przeplatankę kulturową” ich związku

A teraz obrazek z moich badań. Polski mąż, który mówi, że jego zagraniczna żona jest nietypową Rosjanką. Przy tym w ciągu dziewięciu lat małżeństwa nie nauczył się rosyjskiego („Po co? Przecież mieszkamy w Polsce!”), w Rosji był raz turystycznie i raz przed ślubem („I na razie mi wystarczy”), nie czyta rosyjskich książek („Nie mam czasu”) ani nie ogląda rosyjskich filmów („Nic tam nie rozumiem”), jak żona rozmawia po rosyjsku z koleżankami, to nie wie z czego się śmieją i czym się przejmują („Jak będzie coś ważnego to mi przetłumaczy”).

Czy zna rzeczywiste oblicze Rosji, Rosjan i „rosyjskości”? Nie. Czy może wiarygodnie ocenić, czy jego żona jest typową albo nietypową Rosjanką? Nie. Czy może wnioskować o charakterze różnic kulturowych dzielących go z żoną? Nie! Czy mogę mu uwierzyć, kiedy mówi, że jego żona w ogóle niczym się nie różni od Polek? Nie. Przepraszam. Naprawdę, nie mogę… Przecież uważa ją za „nietypową” tylko dlatego, że nie odpowiada jego stereotypowi Rosjanki, no i żeby nie trzeba było sobie zaprzątać głowę całą tą egzotyką.

Powstrzymam się od dalszych komentarzy, przecież poświęcił mi swój czas i nie chcę być niewdzięczna. Powiem tylko o jego żonie, mojej rodaczce. Była bardzo smutna, kiedy zapytałam ją, czy nie brakuje jej rosyjskości w swoim polskim domu. I wyraźnie mi zazdrościła tego, że mój polski mąż puszcza mi czasem wieczorem satyryczne kabareciki rosyjskie z YouTube’a i razem się z nich śmiejemy, on, typowy Polak, i ja typowa Rosjanka.

Jak Polak Rosjankę podrywał

Prawdziwa opowieść z morałem o tym, jak z powodu nieznajomości pewnych schematów kulturowych można łatwo i skutecznie zrobić z siebie idiotę (i idiotkę).

 

wiosna_3

Owa tragikoniczna historia zdarzyła się prawie dziesięć lat temu, kiedy byłam na pierwszym roku studiów doktoranckich. A było to tak.

Warszawa, wiosna, wszystko kwitnie. Pięknym wonnym majowym popołudniem lecę sobie Krakowskim Przedmieściem w mocnym niedoczasie. Nagle spod ziemi wyrasta przede mną chłopak i usiłuje coś mi powiedzieć. Nie będąc w stanie skupić się na przekazie rejestruję poszczególne słowa: turyści, wycieczka, kontakt. Jako doświadczony pilot mam odruchową reakcję na połączenie tych trzech słów w jednym zdaniu – podać swój numer i zacząć omówienie szczegółów. Tym razem jednak w pośpiechu odruch działa nieco niestandardowo. Nie hamując ani nie zadając żadnego pytania po jakąś chorobę wymieniam z gościem kontakt mailowy i znikam za horyzontem. Po dziesięciu sekundach wiosenny wiaterek już wywiewa z mojej głowy całe wspomnienie tej przedziwnej pogawędki.

„Ktoś mu kazał grożąc szpicrutą: pisz do niej!”

Czy po kilku dniach otrzymałam wiadomość od tajemniczego nieznajomego płci męskiej i musiałam dość długo się zastanawiać, o co chodzi, zanim przypomniałam sobie rozmowę o jakichś turystach? Czy to spotkanie jednak samoistnie wypłynęło mi z głębi podświadomości i to ja pierwsza napisałam pod podany adres, ciekawa, w co się wpakowałam z tą wycieczką? Już nie pamiętam dokładnie, jak to było, a szkoda. W każdym razie, zawiązuje się pomiędzy nami wymiana korespondencji, trochę w duchu Gombrowicza. I rzeczywiście, wyraz „wycieczka” powtarza się w mailach dosyć często. Ale bynajmniej nie w tym sensie, że mam kogoś gdzieś oprowadziać, o nie. Otóż okazało się, że to mój adresat lata po Warszawie i całym świecie z turystami, o czym opowiada mi w każdym liście mistrzowsko dozując nuty chełpliwości i oscentacyjnej niedbałości.

Tak, tak, wiem, Polka od razu by się połapała, o co chodzi. Chłopak po prostu chciał mnie poderwać i w sposób aż niewiarygodny jakimś cudem trafił z tą swoją wycieczką. Standardowa sytuacja, którą normalnie rozwiązuje się na dwa sposoby: albo daje się kosza, albo nie. Ale to byłoby zbyt proste… Tak zupełnie nie po rosyjku! Jako dobrze wychowana rosyjska panienka czułam się w obowiązku odpisywać na maile. „Nic osobistego”, tylko zwykła uprzejmość. Przecież nie wypada ignorować wiadomości. Chłopak mógłby się na mnie obrazić, a jak bym się wtedy czuła!?

Przez całe lato otrzymywałam maile a to z Warszawy, a to z Chin, a to z jakichś innych odległych zakątków świata. Korespondencja była trochę dziwna, nieco sztuczna. Tak jakby ktoś mu kazał grożąc szpicrutą: pisz do niej co dwa tygodnie cokolwiek, żeby było! Więc biedactwo pisało, a ja grzecznie odpisywałam na te cudaczne listy i czekałam co będzie dalej. Byłam pewna, że prędzej czy później to wszystko rozejdzie się po kościach. Ale może wreszcie przeczytam coś interesującego i się nawet zakumplujemy?

„Masz ochotę na niewielki romans?”

Przyszła jesień, sezon wycieczkowy się skończył, mój pen-friend wrócił w domowe pielesze i zaprosił mnie na kawę w przerwie obiadowej. Poszłam z ciekawością, w końcu przez tyle czasu wytrwale korespondowaliśmy. W mojej głowie nie kłębiły się żadne – podkreślam: żadne! – myśli o romantycznym zabarwieniu. Ciekawość miała odcień profesjonalny: przecież trzeba budować sieć kontaktów w branży. W kawiarni czekała na mnie wielka niespodzianka. Okazało się, że facet jest absolwentem mojego Instytutu Etnologii. Wow! Półtorej godziny bardzo przyjemnie upłynęły nam na plotkach, wymianie turystycznych doświadczeń i anegdotek, rozmowach o komunikacji międzykulturowej i etnologicznych zboczeniach zawodowych oraz na pogawędkach o przedwojennej Warszawie. W sposób bardzo naturalny padła propozycja spotkać się, żeby porobić zdjęcia różnym małoznaczącym, ale cholernie interesującym z perspektywy przewodników warszawskich dyrdymałom architektonicznym.

angry_girl

Radosna, cała w skowronkach z powodu poszerzenia grona moich znajomych wracam do domu i mam kolejną niespodziankę. W komórce domaga się mojej uwagi sms o tręści co następuje: „Masz ochotę na niewielki romans?” Zatkało mnie, normalnie zatkało. Tak fajnie się zaczynało – i masz ci los! Chciałam się przyjaźnic, żadne romanse, ani wielkie, ani inne nie wchodziły w moje plany. Poza tym, mogę „mieć ochotę” na ciastko z kremem, na obejrzenie filmu z Harrisem Fordem albo na jakąś inną drobną przyjemność. Związek z mężczyzną traktuję zdecydowanie w innych kategoriach. Mówiąc krótko, byłam bardzo rozczarowana.

Cała sprawa zamknęła się w kilku smsach. Ale kiedy mnie odpuściło, znowu do głosu doszła Uprzejma Rosyjska Dziewczyna, której zaistniały – bądź co bądź – konflikt był bardzo nie w smak. Zmusiła mnie, bym spróbowała wyprowadzić sytuację z „głupiego nieporozumienia” na płaszczyznę logiki i racjonalności. Napisałam więc do kolegi do kwadratu niedługiego, lecz treściwego maila, zapraszając go do refleksji na temat komunikacji międzykulturowej. Miałam nadzieję, że zdobędzie się jednak na potraktowanie całego zajścia z dystansem i humorem, jak to etnolog, do jasnej ciasnej, powinien.

Niedoczekanie moje. Odpowiedzi nigdy nie dostałam.

„Według podobnego schematu rozwijają się relacje wielu dziewczyn z Rosji z polskimi mężczyznami”

Co mnie tak zszokowało? Po pierwsze, jednoznaczna interpretacja mojej otwartości na kontakt koleżeński jako gotowości do natychmiastowego skoku do łóżka. Po drugie, sposób, w jaki ta ciekawa oferta została mi przedstawiona. Z tym drugim punktem wszystko jasne. Nie każdy potrafi być gentlemanem, a dopuszczalna forma komunikatu to kwestia uznaniowa (mnie się akurat nie spodobało, ale może są panny, na które te magiczne słowa działają jak afrodyzjak? Kto wie!). Natomiast punkt pierwszy daje dużo do myślenia w kontekście różnic kulturowych.

Zauważyłam, że według podobnego schematu rozwijają się (i błyskawicznie się kończą…) relacje wielu dziewczyn z Rosji, Białorusi i Ukrainy z polskimi mężczyznami. Podkreślam, nie chodzi o sytuację, kiedy dziewczyna „szuka faceta” – te przypadki rządzą się innymi prawami. Wyobraźmy sobie dziewczynę, która przyjechała do Polski na stypendium albo dłuższe studia, na staż albo do pracy. Jest zajęta swoim życiem, które w przypadku samotnej emigrantki bynajmniej nie jest łatwe. Szuka kontaktów i cieszy się z każdej nowej znajomości. Poznała rodaka – super, w ten sposób buduje się krąg zaufania. Poznała Polaka – fajnie, można poćwiczyć język i w ogóle, nie czuć się taką Obcą. Wiem, że jeden z polskich stereotypów każe widzieć we wszystkich „dziewczynach ze wschodu” panienki do wzięcia, lecz jest to jedynie stereotyp. Mówię o sytuacji, kiedy dziewczyna ani myśli o miłostkach, ponieważ albo jest już w związku albo i tak jest jej całkiem nieźle.

Ładna nieznajoma albo ledwie znajoma dziewczyna mówiąca z akcentem zwraca na siebie uwagę chłopaka. Facet inicjuje kontakt, dziewczyna reaguje z entuzjazmem. Przyjmuje zaproszenia na kawę, haczapuri i co tam jeszcze dusza zapragnie. Nie protestuje, kiedy on wyciąga portfel, by opłacić całość zamówienia albo bilety do kina. Chętnie towarzyszy w spacerach po mieście, które znawca terenu dumnie pokazuje. Bez chwili wachania zgadza się, by odwiedzić jego mieszkanie, co bywa jej zaproponowane pod pretekstem obejrzenia meczu, spróbowania „prawdziwego polskiego bigosu od mamy” albo pożyczenia ciekawej książki.

Może to i jest trochę (albo bardzo) naiwne, ale dla niej to wszystko jest niczym innym, jak koleżeńskimi spotkaniami pozbawionymi jakiejkolwiej zmysłowości i właśnie z tego powodu bardzo cennymi. Może, potencjalnie, jak się lepiej poznamy, kiedyś tam coś… Ale nie tutaj i nie teraz, to pewne. Tu i teraz to ona usiłuje zbudować relacje, przedstawione w setkach radzieckich i rosyjskich filmów oraz opisane w tysiącach radzieckich i rosyjskich powieści. Model tej przyjaźni damsko-męskiej jest bez większego problemu odtwarzany przez miliony rosyjskich, białoruskich i ukraińskich mężczyzn i kobiet w wieku od trzydziestu wzwyż, ale wcale nie jest tak powszechny w Polsce, nie mówiąc już o krajach Europy Zachodniej. Myślę, że temat ten wart jest osobnego postu (już niedługo!).

Portrait Of A Depressed Man On gray Background

Problem jest taki, że mimo wszystkich swoich starań, z perspektywy faceta ona nic, tylko potwierdza swoje zainteresowanie jego osobą. A nawet nieco przesadza i nadaje przyśpieszone tempo. Wyszła z domu celowo, by się spotkać z nim w kawiarni? To znaczy, że bardzo chce go zobaczyć. Pozwoliła mu za siebie zapłacić? Daje wyraźny sygnał początku flirtu. Przyszła do niego do domu?! He-he…

Kiedy wybija godzina prawdy, wszyscy czują się jak idioci.

„Wzajemne rozczarowanie było nie do uniknięcia”

Wracając do tytułowej historii. Myślę, że otrzymanie pamiętnego smsa zawdzięczam samemu faktowi naszej korespondencji oraz spotkania. Polski ciąg logiczny: nie pisałaby, gdyby nie chciała czegoś więcej, trochę szwankuje, gdy próbujemy zaaplikować go do rosyjskiego modelu relacji międzyludzkich. Tak, w Rosji często odpisuje się ludziom, którzy czegoś od nas chcą, bo nie chce się nikogo obrazić.

Nasza niezgodność co do celu całej imprezy była nie do przezwyciężenia od samego początku. Chciałam się kolegować – facet chciał niezobowiązującej przygódki (podejrzewam, że moja narodowość była dla niego najbardziej atrakcyjną przynętą). Z rodakami każde z nas szybko by wyjaśniło sprawę. Ale odbieraliśmy swoje gesty przez pryzmat własnych wzorców kulturowych i proces się wydłużył do kilku miesięcy. Wzajemne rozczarowanie było nie do uniknięcia.

I patrząc na to, co wyprawiają moi polscy i rosyjscy znajomi, rozumiem, że mi się jeszcze upiekło!